Zawsze głosowałem na „mniejsze zło” w wyborach parlamentarnych. I w pozostałych też.
Głosowałem zwykle na kandydatów lewicy. Choć zwykle tamci kandydaci nie spełniali wszystkich wymogów wzorcowego „stuprocentowego, prawdziwego lewicowca”. Nie byli bytami idealnymi. Zdarzało się nawet, że ich wybór mógł pogorszyć mój byt materialny. Tak było w 1995 roku. Miałem alternatywę: Lech Wałęsa – Aleksander Kwaśniewski. I chwilę wahania, choć przecież wcześniej na Wałęsę nie głosowałem.
Był wtedy moim przeciwnikiem politycznym. Zwalczałem go regularnie, ośmieszając ze wszystkich sił moich. W tygodniku „Nie”, w ówczesnej „Trybunie”, „Przeglądzie Tygodniowym”, na każdym wiecu Ruchu „NIE”. Ale wtedy miałem już świadomość, że wybór Kwaśniewskiego na prezydenta pogorszy mój byt materialny i komfort pracy zawodowej. Prezydentura Wałęsy była lawiną tematów dla pism satyrycznych i politycznych. „Pan prezydęt” dostarczał je codziennie, hurtowo. Dzięki niemu pisało mi się łatwo i szybko. Ponieważ wydawcy płacili wtedy dziennikarzom uczciwie, to za prezydentury Wałęsy, zwalczając go permanentnie, za wypłacane mi za to honoraria, kupiłem sobie mieszkanie w Warszawie. Bez zaciągania kredytu.
Prezydentura Kwaśniewskiego oznaczała kres takich łatwych, wysokich dowodów. Jak głupi Jaś wybrałem dobro Polski i zagłosowałem za Kwaśniewskim. W 2000 roku uczyniłem podobnie. Drugiego takiego mieszkania, jak za Wałęsy, już sobie nie kupiłem. Konieczność wyboru „mniejszego zła”, głosowania na partię polityczną lub kandydata, który nie jest bytem idealnym, powraca zawsze przed każdymi politycznymi wyborami. Teraz też słyszę gniewne głosy entuzjastów wspólnej opozycyjnej listy wyborczej, że nie zagłosują na kandydatów opozycji, jeśli opozycyjnych list wyborczych będzie więcej. Bo już kilka tych list obraża ich estetykę wyborczą! I wtedy oni, na złość opozycyjnym elitom, zbojkotują najbliższe wybory parlamentarne.
Podobne głosy rozczarowanych słyszę po lewej stronie, że nie zagłosują na zbyt wspólną listę lewicy. Bo jeśli nawet znajdą tam odpowiedniego dla siebie kandydata, to przecież ich głos wzmocni też innych kandydatów zza szerokiej listy. Bo tam znaleźć mogą nieakceptowanych kandydatów. Zbyt lewackiego Zandberga, albo za starego Dyduch, krypto libka Biedronia albo za feministyczną Żukowska. I w takim przypadku prawdziwy lewicowiec powinien ocalić swą ideową cnotę. Zamiast głosować, postać w domu.
Ponieważ nigdy nie byłem czysto rasowym lewicowcem, zawsze bliżej mi było do kundli, tych zmieszanych, choć nie wstrząśniętych, to zawsze głosowałem na „mniejsze zło”. Dlatego w drugich turach wyborów prezydenckich poparłem Bronisława Komorowskiego, a potem Rafała Trzaskowskiego. Bo wtedy głosowałem przeciwko narodowemu katolikowi Andrzejowi Dudzie.
Zawsze, kiedy mogłem, głosowałem na kandydatów lewicy. Nawet na Magdę Ogórek. Zawsze też głosowałem na SLD i jego koalicjantów, choć wiele razy miałem świadomość, że proponowani kandydaci nie są wzorowi, że wysokiej wygranej też nie będzie. Najłatwiej było mi w wyborach parlamentarnych od 1997 roku. Wtedy świadomie wybierałem to „mniejsze zło”, bo zawsze głosowałem na siebie. Nawet kiedy szans już na swój mandat nie miałem i faktycznie w czasie kampanii pracowałem na mandaty koleżanek/kolegów z listy. Głosowałem tak, aby lewica jeszcze nie zginęła. Aby prawica zupełnie życia nam nie zdominowała.