W Polsce Ludowej było Biuro Ochrony Rządu, ale mniejsze niż obecne. Zwłaszcza w czasach, kiedy bezpieczeństwu obywateli nie zagrażali już bandyci, zwani przez dzisiejszych dygnitarzy „Żołnierzami Wyklętymi”.
Wtedy ekipy ochraniające ówczesnych dygnitarzy były zdecydowanie mniejsze. Grupy kilkuosobowe ochraniały jedynie: I sekretarza KC PZPR, przewodniczącego Rady Państwa, marszałka Sejmu RP, premiera oraz ministrów obrony narodowej i spraw wewnętrznych. Senatu wtedy nie było. Pozostali dygnitarze, czyli członkowie Biura Politycznego KC PZPR, sekretarze KC PZPR, prezes ZSL i przewodniczący SD byli ochraniani przez jednego oficera BOR, zwykle kierowcę.
Specjalne kolumny samochodów tworzono jedynie przy okazji wizyt zagranicznych przywódców. Wtedy też milicja obstawiała najważniejsze skrzyżowania ulic. Na co dzień głowy państwowe Polski Ludowej korzystały z dwóch samochodów. Jeden z kierowcą dla głowy, drugi dla dodatkowych ochroniarzy. Koguta i żarówy używano rzadko, a w miastach, tylko w wyjątkowych sytuacjach. No, ale wtedy było też mniej samochodów na drogach. I pośpiech w życiu też był mniejszy.
Teraz najlepszy sort Narodu polskiego, czyli PiS-owscy dygnitarze, strasznie się do władzy śpieszą. I potem od władzy też pragną szybko się oddalić. Andrzej Duda i Beata Szydło latają z Warszawy na weekend do Krakowa rządowymi Embraerami i samolotami Casa. Ale wojskowa Casa była projektowana dla wojsk desantowych, a nie do lotów z dygnitarzami. Sprawia do dodatkowe kłopoty proceduralne.
Ponieważ prezydent i premier latają zwykle w każdy weekend, to nie wystarcza Embraerów na takie, w rzeczywistości, prywatne podróże dygnitarzy IV RP. Zwłaszcza, że latają osobno. Potem z lotniska pana prezydenta i panią premier BOR odwozi kolumną złożoną z trzech samochodów, która specjalnie przyjeżdża z Warszawy. I potem tam wraca. Aby wrócić po panią premier w poniedziałek rano i odwieźć ja na podkrakowskie lotnisko.
A przecież do takiej operacji transportowej wystarczyłby jeden samochód, góra dwa. Nie trzy, jak to się zwykle dzieje.
Zwłaszcza, że rząd PiS-u pobił rekord w ilości konstytucyjnych ministrów i sekretarzy stanu. Każdy z nich chce mieć służbowy samochód. Koniecznie z kierowcą BOR-owikiem, z kogutem i połyskującą niebieskim światłem żarówą.
W efekcie samochodów z kierowcami z BOR dla najlepszego sortu Narodu polskiego zwyczajnie brakuje. A zestresowani nadmiarem zamówień kierowcy BOR częściej ulegają wypadkom. Co powoduje dodatkowy deficyt ludzi i środków transportu.
Cóż zatem tej najlepszej z dotychczasowych reprezentacji Narodu pozostaje?
Muszą kupić kolejną partię samolotów i opancerzonych samochodów.
Zatrudnić kolejnych swoich, zaufanych kierowców do BOR.
I profilaktycznie wyciąć wszystkie drzewa przy drogach.