To, co uważam za najbardziej irytujące w polskiej przestrzeni społecznej, to zachowania stadne.
Nie wszystkie, ale mam kilka swoich ulubionych typów. Jedno z pierwszych miejsc zajmuje grupowy i powszechny hejt w imię Prawdy, Sprawiedliwości i podobnych wielkich kwantyfikatorów. To o tyle istotne, że robienie rzeczy obrzydliwych w imię pięknych jest w historii znane od wieków, ale w polskim wydaniu wychodzi jakoś bardziej odstręczająco. Chociaż może się mylę…
Ostatnio kandydat na prezydenta Warszawy, Piotr Ikonowicz śmiał wygłosić tezę, że ścieżki rowerowe nie są aż tak ważne jak transport publiczny. Nieostrożnie zauważył też, że z tego ostatniego korzysta 60 proc. mieszkańców Warszawy, a na rowerach popyla jedynie 2 proc. Uznał, że nie ma co tracić kasy na budowę kosztownych rowerowych ścieżek, wszystkie środki winny być rzucone na transport publiczny. Został natychmiast zwyzywany od najgorszych, poddawano w wątpliwość jego inteligencję, a raczej jej brak, wytykano mu błędy stylistyczne, słowem, został wkopany w ziemię. Nie ma w tej chwili znaczenia, czy Ikonowicz buduje fałszywą opozycję między rowerami a komunikacją miejską. Idzie o to, że nie dane mu było nawet rozpocząć dyskusji, bowiem został skasowany przez zapewne na co dzień szlachetnych ludzi, którzy walczą o czyste powietrze, zdrowie społeczne i ekologiczne miasta. I kasowanie to odbyło się przy pomocy pojęć dyskusję wykluczających, ale za to w imię wielkich wartości.
Nie znoszę Mateusza Kijowskiego i uważam, że jest człowiekiem po prostu szkodliwym dla sprawy, z którą się zresztą nie identyfikuję. Mam też krytyczny osąd jego zachowań, osobowości i czego tam chcecie. Nie podałbym mu ręki i nie poszedłbym na demonstrację, przez niego organizowaną. Opowiadano mi, że niedawno stał się obiektem publicznej napaści werbalnej, chamskiej i bezpardonowej. Młodzi ludzie zwyzywali go na jakiejś demonstracji od alimenciarzy i oszustów. Kijowski na tej demonstracji nie wyrywał się do stawania na jej czele, po prostu przyszedł w niej uczestniczyć. Kazano mu wypierdalać.
Paru młodych ludzi zgrzeszyło seksizmem i przemocą seksualną. Wyrzucono ich z pracy, ich nazwiskami wycierano sobie twarze we wszystkich sieciach społecznościach. Zostali objęci radykalnym ostracyzmem towarzyskim. Niedawno grupa ich niegdysiejszych kolegów demonstrowała pod teatrem, gdzie jeden z nich dostał podrzędne stanowisko, by go stamtąd wyrzucono. Potem pobito go w knajpie. Drugiemu nie dano przeprowadzić promocji swojej książki. Miejsca dla nich nie ma w przestrzeni publicznej, uznano widać.
Nurtuje mnie pytanie: kiedy i czy w ogóle stado dopuszcza sytuację, kiedy odbycie kary zaciera winę? Te dwa pojęcia są wszak ze sobą ściśle związane. Kto, jeżeli prawo uznało, że nie ma przestępstwa, wyznacza zasięg i formę kary? Jakim prawem bierze na siebie funkcje sędziego, prokuratora i adwokata jednocześnie? Na jakiej podstawie wygłasza wyrok i kiedy on się kończy, a może nie kończy się w ogóle? Czy oskarżeni mają być wiecznie potępieni i zdychać z głodu bez roboty i możliwości rehabilitacji i powrotu do swojego środowiska?
Podobno w ubiegłym wieku na rosyjskich wsiach ulubiona rozrywka było pomalowanie jednego kurczaka na jaskrawy kolor i wpuszczenie z powrotem do stada, by przyglądać się jak go pozostałe ptaki zadziobują tego innego. Cip, cip, cip….