Sygnalista grał jeszcze „Śpij kolego w ciemnym grobie”, pan prezydent Duda ciągle pochylał głowę w wytrenowanym skupieniu, gdy powietrze nad Alejami Ujazdowskimi rozdarły „Iskry” – samoloty szkolno-treningowe produkcji PRL, ciągnące za sobą smugi biało-czerwonego dymu.
Wpadki lotnictwa są na takich uroczystościach nie tylko widoczne, ale i głośne. Ta od samego początku wykoślawiła defiladę. Okropny falstart – zanim się defilada rozpoczęła „dobra zmiana” w wojsku była już na łopatkach. No, a potem – jak nie lunie! Strugi wody sikały na transportery opancerzone, artylerię, czołgi. Mundury lepiły się do ciał. Siłą wyższa, ale wrażenie fatalne.
Co zapamiętałem? Najbardziej panią żołnierz, która stojąc w luku swojego pojazdu obok dowódcy, mocno zaciskała piąstki na wielkokalibrowym karabinie maszynowym. Tak mocno, że o mało pierścionek nie werżnął się jej w palec. Wojsko w pierścionkach, to też nowość.
Acha – i jeszcze pan minister rolnictwa, Krzysztof Jurgiel. Stał na trybunie honorowej, ale nie odbierał defilady, nawet na żołnierzy nie patrzył. Co by nie mówić, grzeczne to nie jest – żołnierzom należy się szacunek, choćby poprzez poświęcenie im całej uwagi w trakcie takich uroczystości. Tymczasem gruby, krótki palec ministra Jurgiela pracowicie wystukiwał numery na telefonie komórkowym. Akurat podczas defilady? Żona dzwoniła pytając, o której ma wstawić kartofle, czy może te orły z Janowa meldowały, jak idzie wyprzedaż przecudnych arabskich koni, które zabierali jacyś rumuńscy myśliwi.
Przed warszawską publicznością przeszły również pododdziały wojsk sojuszniczych. Tylko armia ukraińska reprezentowana była przez poczet sztandarowy. Może to i lepiej. Ostatnie pododdziały wojsk ukraińskich, który zawitały do Warszawy to był legion Petro Diaczenki, który w Powstaniu Warszawskim walczył na Czerniakowie z żołnierzami zgrupowania „Radosław” i „Kryska” oraz z oddziałami desantowymi 1 Armii Wojska Polskiego. To, że tych żołnierzy zginęło na Czerniakowie więcej niż pod Monte Casino, to także zasługa ukraińskiego bohatera. Na Woli z kolei zasłużyli się Niemcom żołnierze 3 pułku Kozaków Jakuba Bondarenki. Na zdjęciu trzeci z lewej, bo pierwszy, to jeden z głównych katów Powstania, SS-Gruppenführer Heinz Reinefarth, tyle, że na znak niemiecko-ukraińskiego braterstwa broni ubrany w czapkę-kubankę.
Zanim jednak doczekaliśmy defilady pan prezydent czynił swoje powinności w innych miejscach. Niestety zapisał kolejne ponure karty „polityki historycznej”, choć jak się wydaje był z siebie bardzo dumny.
Duma aż biła z niego, gdy mówił, jak to on dotrzymuje słowa. Ledwie w marcu upomniał się o tablicę poświęconą „żołnierzom wyklętym”, która powinna zawisnąć na Grobie Nieznanego Żołnierza, a już po bez mała pół roku ta tablica wisi i on ją odsłania… Wielka szkoda, że gorzej mu poszło z innymi obietnicami, które, jak się okazuje, rzucił na wiatr: obniżenie wieku emerytalnego, pomoc „frankowiczom”, podniesienie kwoty wolnej od podatku. Sporo tego. W zamian mamy tablicę, która jest krzyczącym dowodem nie tyle „polityki historycznej”, co „historycznej bezczelności” i pogardy dla ofiar morderców.
Na tablicy widnieje tekst: „Żołnierze Wyklęci 1945 – 1963”. Wymienione są na niej najważniejsze stoczone przez nich „bitwy”.
Prezydent Duda w swej mowie w sposób szczególny wynosił Hieronima Dekutowskiego „Zaporę”.
„– Spełniamy obowiązek, dzięki któremu Polska w dużym stopniu wobec swoich żołnierzy odzyskuje honor” – mówił. Słów brakuje… To znaczy nie brakuje, ale pan Duda, to obecnie „głowa państwa”, a słowa cisną się same niecenzuralne, co dla redaktora nad słowami niepanującego może się skończyć tylko źle.
„Zapora”, na przełomie lat 1945 i 1946 zabijał w województwie lubelskim, rzeszowskim i kieleckim. Z ręki jego bandytów padło ponad 400 żołnierzy LWP, funkcjonariuszy bezpieczeństwa i milicjantów. Współdziałał z UPA. Pacyfikował wsie sprzyjające nowej władzy i reformie rolnej. Pacyfikował, tzn. palił i mordował – jak na przykład Zaleszany, w styczniu 1946 r.
Czytam w Wikipedii: Po wyborach w styczniu 1947 do Sejmu Ustawodawczego i ogłoszeniu w lutym amnestii, rozformował i ujawnił oddziały „Jadzinka”, „Samotnego” i „Rysia”. Wraz ze swoim zwierzchnikiem, Władysławem Siłą-Nowickim ps. „Stefan”, prowadził pertraktacje z wysokimi funkcjonariuszami MBP dotyczące warunków ujawniania się oddziałów. 22 czerwca 1947 ujawnił się, ale, zagrożony aresztowaniem, podjął, z kilkoma podkomendnymi próbę przedostania się na Zachód…
Co było dalej? Wybrał przetarty szlak SS Galizien i przedzierał się ku Nysie i Odrze. Jego podkomendni po kolei wpadali. On też. Jednym z agentów, który zaprowadził go za kraty był jego zastępca, Stanisław Wnuk ps. „Opal”. Też „wyklęty? Czy może wyklęty „wyklęty”?
„Zapora” został skazany na śmierć, Bierut nie uwzględnił prób jego, jego matki i adwokata o ułaskawienie… W przeciwieństwie do Siły-Nowickiego, który dostał taki sam wyrok. Oni mieli dużo na sumieniu…
Z tą sprawą zetknąłem się osobiście, podczas rozmowy z generałem Czesławem Kiszczakiem. Było to w roku 2009 roku, gdy pisałem, wydaną rok później, książkę „Nogi Pana Boga”. Oto stosowny jej fragment:
„– Czy pamięta pan jak to było z Siłą-Nowickim, mówi się, że początkowo miało go nie być przy Okrągłym Stole, ale załatwił to sobie z panem?
– Tak i nie. Rzeczywiście, byłem sprawcą jego obecności, co w jego ówczesnej sytuacji nie było takie proste, nikogo już przecież nie reprezentował. Niemniej załatwiłem to w trakcie rozmów przygotowujących debatę, a nie w ostatniej chwili. […] Siła-Nowicki był wielkim wrogiem Polski Ludowej. Miało to swoje korzenie w przeszłości. Po wojnie, jako żołnierz AK podjął walkę w podziemiu, jego oddział pod dowództwem „Zapory”, to nie były anioły. Strzelali i to celnie. Złapano ich na Dolnym Śląsku, był proces, skazano na śmierć. Siłę-Nowickiego też. Zrozpaczona rodzina dotarła do dalekiej kuzynki, zakonnicy – Aldony Dzierżyńskiej. To była siostra Feliksa Dzierżyńskiego, jedyna z tej rodziny, która się go nie wyrzekła. Zakonnica napisała błagalny list do Bieruta, który, ze względu na to, że chodziło o dalekich ale jednak krewnych Dzierżyńskiego, uchylił karę śmierci. Siła-Nowicki został skazany na dożywocie, wyszedł w 56., potem, na fali rehabilitacji, zrehabilitowany został i on. Był przedwojennym adwokatem, więc wrócił do zawodu i zaczął zajmować się sprawami politycznymi. W tych kwestiach był adwokatem z powołania i głębokich przekonań. Nienawidził nas, ale to był poważny człowiek, więc, gdy się z nim rozmawiało poważnie, przyjmował argumenty. Przywiązywał znaczenie do danego słowa. […] Gdy zaczęła się „Solidarność”, Siła-Nowicki stanął oczywiście po jej stronie. Co nie przeszkadzało nam ze sobą rozmawiać. O wielu sprawach: co się myśli w kręgach opozycji, jak się interpretuje bieżące zdarzenia, co słychać w prasie podziemnej, jakie publikacje wznieciły najwięcej dyskusji, jakie są planowane… Siła-Nowicki nigdy nie operował żadnymi nazwiskami, żadne nie padło. Ja tego też nie oczekiwałem, nie stawiałem żadnych warunków, choć rzecz jasna spotkania z nim głęboko analizowałem. Potem niektóre wnioski znajdowały odbicie w bieżącej polityce. Nigdy tych rozmów nie rejestrowałem, nie powoływałem się na nie, nie o to chodziło. Sile-Nowickiemu naprawdę leżała na sercu Polska, a nie jakieś przyziemne gierki, czy tym bardziej korzyści.”…
No i jak to teraz jest z tym „niezłomnym” „Zaporą” i jego zwierzchnikiem, mec. Siłą-Nowickim? Czy gen. Kiszczak dialogując z mecenasem o „Solidarności” znał akta sprawy sprzed lat? Czy znał kulisy pertraktacji, które Siła-Nowicki wespół z „niezłomnym” „Zaporą” prowadził z ówczesnymi władzami? Skoro wiedział o zakonnicy-kuzynce, to może i znał?
Co na to „polityka historyczna” i ten, no… „honor żołnierza wyklętego”, o którym tyle było w poniedziałek gadania?