1 grudnia 2024

loader

Ćwierćfinały w cieniu eksplozji

W pierwszych meczach 1/4 finału Ligi Mistrzów Juventus Turyn rozgromił Barcelonę 3:0, Atletico Madryt wygralo 1:0 z Leicester City, Borussia Dortmund przegrała 2:3 z AS Monaco, a Bayern Monachium z Realem Madryt 1:2. Te sportowe wydarzenia znalazły się jednak w cieniu bombowego zamachu na autokar wiozący piłkarzy Borussii Dortmund na stadion.

W wyniku eksplozji ucierpiał hiszpański obrońca Borussii Marc Bartra, który doznał złamania kości w prawym nadgarstku. Mecz został przełożony na środę, na godzinę 18:45. Z ustaleń niemieckiej policji wynikało, że zamachu dokonało dwóch mężczyzn, 25-letni Irakijczyk, który został aresztowany oraz intensywnie poszukiwany 28-letni Niemiec. Obaj są muzułmanami. Na miejscu zamachu zostawili list, w którym napisali, że sportowcy i celebryci Niemiec „i innych krzyżowców” będą na „czarnej liście śmierci” póki Niemcy nie zrezygnują z nalotów na bazy tzw. Państwa Islamskiego i nie zostanie zamknięta amerykańska baza lotnicza w Ramstein. Sprawa wyglądała więc poważnie, dlatego UEFA w porozumienia z władzami obu klubów postanowiła odwołać wtorkowe spotkanie i przenieść je na dzień następny, na godzinę 18:45.

Trudne chwile Borussii i AS Monaco

Spiker na stadionie Borussii Dortmund na kwadrans przed planowanym rozpoczęciem spotkania poinformował kibiców o zdarzeniu i ogłosił decyzję o przełożeniu meczu. Fani obu drużyn zachowali się w tej sytuacji kapitalnie. W sektorze gości nagle zrobiło się żółto od szalików Borussii, a przybyli z Francji kibice głośno skandowali „Dortmund! Dortmund!”. W rewanżu fani BVB zaczęli ich masowo zapraszać do swoich domów i oferować darmowe noclegi. To były budujące przykłady ludzkiej solidarności wobec bezrozumnej przemocy.
Te wydarzenia wpynęły jednak na przebieg piłkarskiego widowiska, w którym uczestniczyło dwóch reprezentantów Polski – Łukasz Piszczek po stronie gospodarzy, a Kamil Glik po stronie gości, bo piłkarze Borussii w środę byli jeszcze kompletnie rozbici psychicznie. Było to widoczne zwłaszcza w pierwszej połowie, w której zespół AS Monaco uzyskali miażdżącą przewagę. Jednym z jego najlepszych graczy był Glik, oceniony niemal równie wysoko za swój występ jak strzelec dwóch goli Kylian Mbappe Lottin. Nasz piłkarz tak po skomentował przebieg tego meczu: „Zamach na piłkarzy BVB nami też mocno wstrząsnął, choć nas bezpośrednio ta sytuacja nie nie dotknęła. Ale z tyłu głowy każdemu z nas kołatała myśl, że przecież nas też mogli zaatakować. Na okrągło o tym rozmawialiśmy do późna w nocy, a potem niełatwo było zasnąć. Ale mecz trzeba było zagrać. Nasi rywale byli jeszcze bardziej tym zdarzeniem przygnębieni. Przyglądałem się Łukaszowi Piszczkowi. Ani przed meczem, ani w trakcie ani po meczu nie widziałem nawet przez moment uśmiechu na jego twarzy, a przecież nam go dobrze. To wesoły i pogodny człowiek, nawet jak coś na boisku mu nie poszło jak trzeba. Teraz nie był sobą” – stwierdził stoper AS Monaco. I przyznał, że po zmianie stron Borussia otrząsnęła się jednak z przygnębienia i podjęła walkę, uzyskując momentami nawet przygniatającą przewagę. „Gdy weszli rezerwowi Borussii rywale zaatakowali większą liczbą piłkarzy i zepchnęli nas do defensywy. Atakowali groźnie skrzydłami i musieliśmy uważać na dośrodkowania, ale skończyło się po naszej myśli. Po pierwszym meczu procentowo mamy 60 procent szans na awans, bo rewanż gramy u siebie, gdzie nie zwykliśmy przegrywać w Lidze Mistrzów” – optymistycznie podsumował zwycięstwo AS Monaco nad Borussią Kamil Glik. Trudno nie przyznać mu racji. Faworytem do awansu jest bezsprzecznie jego drużyna.
Juventus Turyn jest na swoim stadionie nie do pokonania. W Serie A na 16 meczów wygrał wszystkie i ekipa Barcelony jedynie w swojej najwyższej formie moglaby jec hać do Turynu bez trwogi. Ale „Duma Katalonii” w najwyższej formie nie jest, o czym świadczy choćby ostatnia porażka 0:2 z Malagą we krajowej lidze. Na dodatek Juventus ma w swoich szeregach Paula Dybalę, Argentyńczyka polskiego pochodzenia, który z coraz większym trudem znosi życie w cieniu Lionela Messiego. To on rozłożył ekipę swojego sławniejszego rodaka juz do przerwy aplikując jej dwa gole.
Mistrzowie Włoch dwa lata temu dostali srogie lanie od Barcelony w finale Ligi Mistrzów i tamta porażka wciąż w nich tkwi zadrą. Ale chociaż ostatecznie wygrali 3:0, nie mogą być jeszcze pewni awansu do półfinału. W piłkarskim światku wciąz jeszcze świeża jest pamięc niedawnego blamażu Paris St. Germain, który u siebie wygrał z Barceloną 4:0, a w rewanżu dostał łomot 1:6. Poza tym w rewanżu na Camp Nou arbitrem nie będzie juz Szymon Marciniak, do decyzji którego Katalończycy mieli mnóstwo zastrzeżeń. Niestety, w większości uzasadnionych. Mimo wszystko wydaje się, że tym razem Barca nie zdoła powtórzyć wyczynu z rewanżowego meczu z PSG.
Hiszpanie mają jednak w ćwierćfinałach aż trzy zespoły i wierzą, że któryś z nich na pewno przebije się do następnej fazy rozgrywek. Zwłaszcza że dwa pozostałe, czyli Real Madryt i Atletico Madryt, wygrały swoje mecze. Atletico co prawda u siebie pokonało Leicester City tylko 1:0, ale słynąca z żelaznej defensywy drużyna Diego Simeone powinna utrzymać tę przewagę w rewanżu. Mistrz Anglii pod wodzą Craiga Shakespeare’a gra o niebo skuteczniej niż pod rządami Claudio Ranieriego, ale ćwierćfinał Ligi Mistrzów to i tak dla tego klubu sukces ponad jego możliwości.

Bez Lewandowskiego ani rusz

Uraz barku odniesiony przez Roberta Lewandowskiego w miniona sobotę w ligowej potyczce z Borussią Dortmund okazał się poważniejszy niż sądził sam piłkarz, trener Bayernu Carlo Ancelotti i mieli nadzieję kibice monachijskiej jedenastki. Od soboty do środy w mediach kłębiło się wręcz od spekulacji na temat stanu zdrowia najskuteczniejszego strzelca Bayernu i dopiero na kilka godzin przed rozpoczęciem meczu stało się jasne, że „Lewy” nie zagra.
Sprawa musiała być poważna, bo nasz piłkarski gwiazdor to twardziel. Jego boiskowe przydomki – „Człowiek z żelaza”, „Robocop”, „Niezniszczalny” – nie nadano mu bez powodu. Lewandowski rozegrał w karierze 550 oficjalnych meczów, a z powodu kontuzji opuścił tylko pięć. Wielka szkoda, że absencja przytrafiła mu się akurat teraz, w przededniu najważniejszych meczów Bayernu w tym miesiącu. Z „Królewskimi” Lewandowski bardzo chciał zagrać, bo w tej potyczce podtekst gonił podtekst. Jeszcze jako gracz Borussii Dortmund strzelił im cztery gole, potem wielokrotnie jego nazwisko pojawiało się spekulacjach transferowych, ale działaczom madryckiego klubu chyba zabrakło determinacji, bo ostatecznie „Lewy” jest dzisiaj jednym z najlepszych piłkarzy w historii, którego Real chciał mieć u siebie, ale go nie pozyskał.
Dotychczasowe nieliczne pauzy Lewandowskiego były bardzo krótkie, góra kilkudniowe. W najbliższy weekend będzie się mógł dodatkowo zregenerować, bo nie zagra w Bundeslidze z Bayerem Leverkusen z powodu nadmiaru żółtych kartek. Czy będzie gotowy na rewanż z Realem? Oby, bo środowy mecz na Allianz Arenie dobitnie pokazał, ile w bawarskiej ekipie znaczy dzisiaj najlepszy polski piłkarz. Zastępujący go w ataku Thomas Mueller nawet w połowie nie był tak groźny jak „Lewy”, a fatalnie wykonany rzut karny przez Arturo Vidala uświadomił Chilijczykowi i reszcie graczy Bayernu, że egzekwowanie „jedenastek” to jednak taka prosta sprawa. Lewandowski odkąd przejął ten obowiązek od Muellera, wykonał 10 rzutów karnych i jeszcze ani razu nie spudłował.

Pierwsza setka Cristiano Ronaldo

Tak więc Real przerwał serię zwycięstw Bayernu na własnym stadionie w Lidze Mistrzów. Trwająca od 17 września 2014 roku passa Bawarczyków zakończyła się po 16 trikumfach, ale i tak jest to najlepszy wynik w historii Champions League. W rewanżu Bawarczykom będzie piekielnie trudno odrobić straty, nawet z Lewandowskim w składzie. Obrona bez kontuzjowanego Hummelsa i pauzującego za czerwoną kartkę Martineza z niezdarnym Boatengiem jako jej filarem nie zatrzyma napastników Barcy, a w ataku mocno już archaiczni w stylu gry Ribery i zwłaszcza Robbenem będą woleli grać pod siebie, niż pracować na gole Polaka. Chyba że w obliczu zagrożenia trener Ancelotti zdoła jakoś tę zbieraninę indywidualistów zmobilizować do gry zespołowej. Jeśli mu się to uda, to rewanżu na Stantiago Bernabeu wszystko może się zdarzyć, nawet zwycięstwo Bawarczyków.
Jeśli nie, z potyczki dwóch wielkich snajperów, na którą z niecierpliwością czekała cała piłkarska Europa, znów zwycięsko wyjdzie Cristiano Ronaldo. Portugalczyk w środę został pierwszym w historii piłkarzem, który strzelił 100 goli w europejskich pucharach. 32-letni gwiazdor „Królewskich” na setną bramkę czekał długo, bo od 27 września ubiegłego roku, gdy w meczu 2. kolejki Ligi Mistrzów z Borussią Dortmund trafił po raz 98. Po tym spotkaniu na kolejne trafienie jego fani musieli czekać aż 660 minut. Nigdy wcześniej portugalski napastnik przez tak długi okres czasu nie potrafił zdobyć bramki. Czterokrotny zdobywca „Złotej Piłki” przełamał się dopiero w meczu na Allianz Arena z Bayernem Monachium, strzelając oba gole dla „Królewskich”. Na rekordowy dorobek Cristiano Ronaldo w europejskich pucharach składa się 97 trafień w Lidze Mistrzów, gol w eliminacjach do tych rozgrywek oraz dwie bramki w Superpucharze Europy. Lewandowski, który rywalizuje z CR7 w wyścigu o „Złota Piłkę” za 2017 rok, może osłabić wymowę fenomenalnego wyczynu Portugalczyka tylko przyczyniając się do wyeliminowania Realu z tegorocznej edycji Ligi Mistrzów. Jeśli tego nie zrobi, znów będzie w głębokim cieniu Portugalczyka.

trybuna.info

Poprzedni

Kubica zerwał kontrakt

Następny

Przepychanki na rzutni młotem