Ceremonia otwarcia zimowych igrzysk jak zawsze była zachwycająca. Jedyne czego gospodarze nie potrafili sportowcom zapewnić, to odpowiednia pogoda. Ofiarami kaprysów wiatru stali się między innymi polscy skoczkowie narciarscy.
Ceremonię otwarcia zimowych igrzysk w Pjongczangu z trybun Stadionu Olimpijskiego mimo przenikliwego zimna oglądało blisko 35 tysięcy widzów, zaś setki milionów śledziło ją za pośrednictwem telewizji. Przygotowany przez Koreańczyków spektakl został oceniony wysoko, chociaż oni sami krygowali się mówiąc, że trudno im było w wystawności widowiska konkurować z ceremoniami z poprzednich lat. Rząd Korei Południowej nie szastał publicznymi pieniędzmi i chociaż początkowo na ceremonię otwarcie zamierzał przeznaczyć 100 miliardów wonów (ponad 92 mln dolarów), ostatecznie zredukował wydatki na ten cel do 55 mln dolarów, z czego na część artystyczną wydano około 27 milionów dolarów.
Ceremonia z polityką w tle
Mimo rządowych nacisków na ograniczanie kosztów organizacji igrzysk gospodarze nie zrezygnowali z budowy w Pjongczangu Stadionu Olimpijskiego. Ta rozrzutność jest o tyle trudna do zrozumienia, że zaraz po igrzyskach obiekt zostanie rozebrany. W jego miejscu ma powstać muzeum oraz miejsca rozrywki dla miejscowej ludności i turystów.
Podczas tradycyjnego przemarszu olimpijskich ekip pojawienie się dwóch z nich na Stadionie Olimpijskim przykuło powszechną uwagę. Tak było w przypadku połączonych ekip obu zwaśnionych od dziesięcioleci państw koreańskich oraz maszerujących w szarych uniformach sportowców rosyjskich. Na znak protestu przeciwko nałożonych na ich kraj przez Międzynarodowy Komitet Olimpijski sankcji żaden z Rosjan obecnych na ceremonii otwarcia nie podjął się niesienia neutralnej flagi, pod jaką pozwolono im startować w Pjongczangu. Niosła ją zatem jedna z koreańskich wolontariuszek. W rosyjskiej ekipie rozważano ponoć nawet bojkot tego tradycyjnego elementu otwarcia igrzysk, ale z obawy przed kolejnymi sankcjami z tego pomysłu zrezygnowano i niemal cała ekipa pojawiła się na uroczystości. Ale odmowa wyznaczenia chorążego była z pewnością czytelną dla działaczy MKOl i wszystkich obecnych na stadionie i przed telewizorami widzów formą protestu.
W oczekiwaniu na medale
W przedolimpijskich prognozach snutych w polskich mediach bardzo nieśmiało liczono na medal Justyny Kowalczyk w biegu łączonym na 15 km, trochę śmielej na medal naszych biathlonistek w sprincie, a już całkiem śmiało na co najmniej jeden krążek zdobyty przez naszych skoczków w sobotnim konkursie na normalnej skoczni.
Biathlonistki kompletnie zawiodły, także występ Kowalczyk rozczarował. I to nawet nie dlatego, że w biegu łączonym (7,5 km stylem klasycznym i 7,5 km stylem dowolnym) zajęła ostatecznie odległe 17 miejsce, ale z tego powodu, że na półmetku po biegu jej ulubionym stylem klasycznym była dopiero 13. Trudno nie przyznać więc racji naszej „Królowej zimy”, gdy mówi, że lata tłuste w jej karierze to już przeszłość, a teraz jest „czas pokory”. Miejmy nadzieję, że to tylko taka zmyłka dla rywalek przed biegiem na 30 km stylem klasycznym, bo przecież od czterech lat Kowalczyk szykowała formę na ten właśnie występ – jej pożegnalny z igrzyskami olimpijskimi. Nie pozostaje nam nic innego jak do końca wierzyć, że stać ją jeszcze na medal.
Cała nadzieja w skoczkach
W sobotę cała Polska czekał na pierwszy medal, bo tego dnia na normalnej skoczni przeprowadzono pierwszy z olimpijskich konkursów.
Po pierwszej serii jęk zawodu towarzyszył jedynie występowi Dawida Kubackiego. W zmieniających się na coraz gorsze warunkach pogodowych akurat nasz skoczek trafił na najgorsze i odpadł z rywalizacji. Wybronił się za to Maciej Kot, choć zajął daleka od czołówki pozycję, ale w polskich domach już trwała fiesta, bowiem na czele stawki po pierwszej próbie mieliśmy dwóch zawodników – prowadził sensacyjnie Stefan Hula, a drugi był Kamil Stoch.
Pierwsza seria trwała półtorej godziny, druga zakończyła się grubo po północy koreańskiego czasu, czyli już w niedzielę. Dla nas wyniki końcowe wyniki były jak ze złego koszmaru. Złoty medal zdobył Niemiec Andreas Wellinger (104,5 m, 113,5 m), który wyprzedził Norwegów Johanna Andre Forfanga (106 m, 109,5 m) i Roberta Johanssona (100.5 m, 113,5 m). Czwarte miejsce zajął Stoch (106,5 m, 105,5 m), a piąte dopiero Hula (111 m, 105,5 m).
„Ja jeszcze nie wierzę w to, co się stało. Po prostu nie wierzę. Cały czas w radiu słyszałem jak trenerzy mówią: słabo, słabo, słabo. Słabe warunki. I jeszcze z taką przewagą prowadził Stefan po pierwszej serii. Komu jak komu, ale jemu się medal wyjątkowo należy. Za wytrwałość, walkę do końca. Ale to nie był sport, tylko loteria. Wiem że zaraz dacie z tego tytuły, ale naprawdę można się wkur..ć, rozpierdzielić tam wszystko na górze. Cztery lata czekasz na konkurs! I przychodzi taki, który się nie powinien odbyć” – grzmiał po konkursie dyrektor sportowy naszej kadry Adam Małysz. Ale co czuł polski sędzia Ryszard Guńka, który o pół punktu dał Stochowi niższą notę w drugiej serii niż pozostali sędziowie. Jego przesadna poprawność być może przekreśliła szanse naszego skoczka na chociaż brązowy medal, bo przegrał z Johanssonem o 0,4 pkt.