”Cały sezon pracowaliśmy, żeby teraz taką nagrodę odebrać” – powiedział trener mistrza Polski koszykarzy Kinga Szczecin 50-letni Arkadiusz Miłoszewski po w wywiadzie otrzymaniu pucharu za historyczny triumf. Gala Energa Basket Ligi odbyła się w czwartek w podwarszawskim Józefowie.
Czy nie za późno zdobył pan mistrzostwo Polski? Już wcześniej powinien pan być trenerem złotych medalistów.
Nigdy na nic nie jest za późno. Zawsze można coś zmienić na lepsze. Czasami sytuacje życiowe doprowadzają do tego, że masz szansę na zmiany. Taka w moim przypadku nastąpiła rok temu, jeszcze w minionym sezonie, gdy zostałem pierwszym trenerem Kinga. A w tym miałem sposobność zbudowania zespołu od podstaw i poprowadzenia go od pierwszych przygotowań do samego końca. I wykorzystałem tę szansę.
Jak to się stało, że ze stanowiska asystenta w Zastalu Zielona Góra trafił pan jako główny właśnie do Szczecina?
To też była okazja. Został zwolniony trener. Ja już wcześniej zostałem „namaszczony” przez zawodników wszystkich reprezentacji, chociażby przez Łukasza Koszarka. Kto mnie zna, ten wie, że sam się nie wychylam. Łukasz tym pokierował. Poprosił prezesa Piesiewicza, by zadzwonił do prezesa Króla z poradą, by nie brał trenera-obcokrajowca, gdy w kraju jest szkoleniowiec, który się sprawdzi. Panowie porozmawiali, prezes Król do mnie zadzwonił, przyjechał do Zielonej Góry i dogadaliśmy się. Tak znalazłem się w Szczecinie.
Zacząłem rozmowę pytaniem, czy nie za późno, bo pamiętam pana z pierwszych kroków w roli trenera. Prowadził pan w ekstraklasie zespół Politechniki Warszawskiej, w młodej drużynie był m.in. Mateusz Ponitka.
Udało nam się nawet wygrać z Polpharmą Starogard Gdański, w której trenerem był Wojtek Kamiński i byliśmy blisko sprawienia niespodzianki w Koszalinie przeciwko Andrejowi Urlepowi. Tak, to były moje początki jako szkoleniowca.
Pamiętam tamte konferencje prasowe. W pana wypowiedziach dało się usłyszeć pasję, zaangażowanie, miłość do koszykówki. Na każde pytanie potrafił pan długo i wyczerpująco odpowiadać, rozwijać swoją wizję gry. Znamionowało to wartościowego szkoleniowca w przyszłości.
Zawsze gdy prowadzę zespół bądź przy nim współpracuję, bardzo się angażuję. Uważam, że bardzo ważne są nie tylko sama wiedza, nie tylko charyzma, ale też czysto ludzkie emocje. Mają w moim mniemaniu duże znaczenie w budowaniu chemii w zespole. Taki po prostu jestem i taki zawsze będę.
Podczas czwartkowej gali podsumowującej sezon Energa Basket Ligi wychodził pan kilkakrotnie na scenę, by odbierać różne wyróżnienia dla przedstawicieli Kinga Szczecin i całego klubu: Amerykanina Phila Fayne’a, najbardziej energetycznego zawodnika, Andrzeja Mazurczaka, najlepszego polskiego koszykarza, siebie samego – nagrodę „Złote usta”. I na koniec dla całej organizacji za złoty medal mistrzostw kraju. Która z tych nagród specjalnie przypadła panu do gustu?
Nie ma co ukrywać – nagroda za pierwsze miejsce zespołu Kinga, czyli historyczne, pierwsze mistrzostwo Polski, wywołała największe emocje. Cały sezon po to pracowaliśmy, żeby teraz taką nagrodę odebrać. Trochę żałuję, że tylko ja z klubu byłem na tej uroczystości, ale cóż – takie okoliczności. Nie wszyscy mogli przyjechać.
Szkoda, że nie było na gali prezesa i właściciela klubu Krzysztofa Króla. Jaki on jest we współpracy. Wiadomo, że dał panu wolną rękę w budowaniu i prowadzeniu drużyny, nie wtrącał się do niczego.
Przede wszystkim to super człowiek. Ma jakieś swoje minusy, ale są one przykryte przez wiele plusów. Prywatnie – bardzo pomocny, bardzo zaangażowany. Zawsze siedzi na ławce z drużyną nie dlatego, że ma takie widzimisię, tylko chce pomóc, chce dać zespołowi energię i ją daje. Mogę się o nim wypowiadać tylko w samych superlatywach.
Andrzej Mazurczak w pana drużynie stał się jej główną postacią. Co o tym zadecydowało – osobowość wpływająca na porozumienie z zawodnikami zagranicznymi i krajowymi czy umiejętności sportowe?
Jedno i drugie. Umiejętności sportowe ma nieocenione, natomiast jest to też bardzo dobry łącznik między Polakami i Amerykanami. Wiemy, że urodził się i wychował w Stanach Zjednoczonych, natomiast rodzice są Polakami. On też jest bardzo związany z Polską. Powiedział mi, że ojciec zawsze mu powtarzał, że jak jest grany hymn, a przed finałowymi meczami już tak było, ma stać na baczność i śpiewać. Czuć się Polakiem. Andrzej to fantastyczna osobowość. Dlatego naszym pierwszym ruchem po zakończonych rozgrywkach było podpisanie z nim kontraktu na dwa kolejne sezony.
W swojej zawodniczej karierze wyróżniał się pan dynamicznymi wsadami. Przypomniał zresztą o tym odbierając nagrodę dla najbardziej energetycznego zawodnika sezonu w imieniu Phila Fayne’a.
Porównałem go troszeczkę do siebie, bo wiem, jak ważne są te wsady dla zespołu, jak i samego zawodnika. To daje dużą energię, pewność siebie. Zespół się tym nakręca. Ja zawsze starałem się wykonać jak najwięcej wsadów.
Pana karierę, bardzo utalentowanego, dynamicznego wychowanka Polonii Warszawa, zatrzymała w pewnym momencie poważna kontuzja. W reprezentacji zdołał pan rozegrać tylko kilka spotkań.
Doznałem kontuzji kręgosłupa grając w Polonii Przemyśl, w wieku 25 lat. Próbowałem jeszcze wracać na boisko w pierwszej i drugiej lidze, ale to już nie było to samo.
To co nie udało się jako zawodnikowi, rekompensuje pan sobie teraz w roli szkoleniowca.
Trudno powiedzieć, bo jestem dopiero na samym początku samodzielnej pracy trenerskiej. Tak naprawdę to dopiero drugi sezon. I dziś nie można wyrokować, co się będzie dalej działo. Oczywiście, prognostyk jest dobry – zdobyte mistrzostwo Polski. Natomiast wiemy, że praca trenera jest bardzo ciężka. Dziś jesteś na szczycie, a jutro może być różnie. Dlatego cały czas trzeba inwestować w siebie, być skoncentrowanym i mocno pracować.