Spory ideologiczne trzęsą sceną polityczną nie tylko w Polsce. Bywają jednak sytuacje, w których jak na dłoni widać, kiedy starcia o słowa i symbole odzwierciedlają podziały bardziej fundamentalne.
Od Marksa wiemy, że ideologiczna nadbudowa odzwierciedla napięcia w bazowej konstrukcji kapitalizmu, który dziś funkcjonować może jedynie jako system światowy. Idealnie uzmysławia to spektakl rozgrywający się właśnie na oczach Brytyjczyków.
Polityczna i medialna nagonka na Jeremy’ego Corbyna i jego stronników w Partii Pracy, która połączyła cały mainstream, nasila się wraz z rosnącym w społeczeństwie poparciem dla odżywającego u labourzystów socjalizmu. Straszenie komunizmem nie odniosło skutku, próba zrobienia z Corbyna rosyjskiego szpiega też nie wypaliła. Obrońcy status quo sięgają więc po broń ostateczną: oskarżenia o antysemityzm. Nikt z taką łatką nie utrzyma się w liberalno-demokratycznej formule politycznej w UK. Nawet jeżeli wyrok zapadnie wyłącznie na podstawie pomówień, z oczami zamkniętymi na fakty.
Nie zgadzać się znaczy obrażać
Emocje rozpalone sprawą rzekomego antysemityzmu Corbyna i Partii Pracy zdają się sięgać zenitu w czasie, gdy jego najwierniejsi zwolennicy, członkowie frakcji Momentum, okazują się podzieleni w kwestii polityki partii w tej sprawie. Postanowili nie popierać jednego ze swoich członków, Petera Willsmana, w wyborach do rady krajowej – nawet po tym, jak przeprosił za swoją „antysemicką” wypowiedź. Chodzi o komentarz w sprawie oskarżeń pod adresem partii ze strony wpływowych w Wielkiej Brytanii środowisk żydowskich, które błyskawicznie rozchodziły się po mediach społecznościowych. – Sieją fałsz w mediach społecznościowych! To są fanatycy Trumpa! – wykrzyknął emocjonalnie lewicowiec w wywiadzie radiowym – Nie życzę sobie być pouczany przez fanatyków Trumpa!”.
Chwila, moment – można by się upomnieć. Czemu wytknięcie komuś, że jest „fanatykiem” prezydenta USA, zostało uznane za wypowiedź antysemicką? Oto dlaczego: wystarczy dodać do siebie trzy składniki: „Żydzi”, „rozsiewanie nieprawdziwych informacji” oraz „działanie jako ktoś inny”. Tak otrzymujemy „żydowski spisek”. Naciągane? Owszem, trochę. Nie przypominało to szczujni z „„Der Stürmera”” ani z „Gazety Warszawskiej”. Willsman zaznaczył w swojej nieszczęsnej wypowiedzi, że nie chodzi mu o wszystkich Żydów, tylko o część z nich, sympatyzujących z Trumpem, motywowanych określoną polityką. Ale to już nieważne. Niemal wszyscy są dziś przekonani, że Willsman mówił o „żydowskim spisku”. Zacisnął zęby i publicznie przeprosił. Nie pomogło – coraz silniejsze są naciski na usunięcie go z partii, nawet w Momentum. Wizerunek!
Niewykluczone, że jego słowa potraktowane zostałyby łagodniej, gdyby padły w innych okolicznościach. Obiegły jednak kraj w środku antylaburzystowskiej histerii mediów, narastającej od końca marca. Ktoś wyciągnął Corbynowi poparcie, jakiego udzielił na Facebooku artyście street-artowemu, autorowi muralu w Londynie, który w odczuciu wielu osób miał być antykapitalistyczny. Faktycznie jednak okazał się antysemicki: przedstawiał po prostu żydowskich bankierów spiskujących przeciwko światu. Wstyd na całego, trzeba przyznać. I Corbyn to przyznał. Uderzył się w pierś i zapowiedział podjęcie walki ze wszelkimi przejawami antysemityzmu w partii. Za późno: puszka Pandory została otwarta. Jego wrogowie tak się rozpędzili, że zaczynają pożerać własny ogon, a pojęcie antysemityzmu czynią tym mniej znaczącym, im szerszy zakres chcą mu nadać.
Zakazane słowo na N
Najbardziej napiętnowanym tropem antysemickim jest oczywiście porównywanie Żydów do nazistów – ich oprawców. Nierozerwalnie wiąże się to z narracją o Holocauście jako „żydowskim wymyśle”. Co jednak, kiedy izraelskie wojsko dopuszcza się w Palestynie czystek etnicznych, które budzą najkoszmarniejsze skojarzenia? Na ile można sobie pozwolić, by wykrzyczeć gniew i sprzeciw? Jeremy Corbyn, polityk na świeczniku, wie, że zaangażowanie jego partii w sprawę palestyńską narzuca granice retoryki, których nie można przekroczyć, choćby logika na to pozwalała. Polityką częściej rządzi panika niż rozum.
Właśnie tego dotyczy najnowszy epizod „burzy o antysemityzm”. Media przypomniały, że w 2010 r Corbyn, ówcześnie wegetujący na obrzeżach własnej partii, wziął udział w akcji solidarnościowej poświęconej ofiarom izraelskiej przemocy w Strefie Gazy. Oprócz Corbyna przemawiał wtedy sędziwy Hajo Meyer, Żyd, któremu udało się przetrwać Oświęcim.To on, przerażony dzisiejszą polityką państwa Izrael, wydał wyrok, jaki podsunęła mu pamięć własnego cierpienia: polityka Tel Awiwu to nazizm. Tak, użył takich właśnie słów. Sąd mediów był prosty: Meyer jest antysemitą, jest nim też Corbyn, który się obok niego publicznie pokazał. W zmasowanym ogniu najcięższych zarzutów, szef Labour odciął się niedawno od Meyera, deklarując, że wśród osób stających po stronie Palestyny znajdują się tacy, z którymi się definitywnie nie zgadza. Przyparty do muru, uznał „antysemityzm” Żyda, który przeżył Zagładę!
Tymczasem publicysta The Independent pyta przewrotnie: czy właśnie uznanie za antysemitę Żyda, który był o włos od śmierci z rąk nazistów, nie jest prawdziwym antysemityzmem? I czy w takim razie istnieje dziś w ogóle sposób na wzięcie udziału w sporze o Izrael i nie okazanie się antysemitą? Z drugiej strony, jak jest możliwe, że antysemitą nie okazał się w takim razie sam premier Netanjahu, kiedy zapewniał, że Hitler wcale nie chciał wymordować Żydów, dopóki nie namówili go do tego muzułmanie?
Najcięższych oskarżeń – o rasizm i apartheid – nie szczędzą państwu Izrael wcale liczni jego obywatele i spora część diaspory żydowskiej. Hajo Meyer nie jest sam. Trudno przetrawić to poznawczo, lecz owszem, medialny mainstream jest dziś gotów uznać ich za antysemitów. Jest tak, ponieważ spektrum dopuszczalnych poglądów na temat Izraela określają dziś nie „Holocaust survivors” a ośrodki wpływu całkowicie jednostronnie wspierające okupantów Palestyny. Jonathan Arkush, przewodniczący Board of Deputies of British Jews, głównej reprezentacji gmin żydowskich, nazwał niesyjonistyczną grupę Jewdas „wylęgarnią antysemityzmu”. Na tym polega istota sporu o „antysemityzm” Partii Pracy: mimo, że na szczeblu międzynarodowym krytyka Izraela się nasila, to w państwach zachodnich na poziomie krajowym, m.in. w Wielkiej Brytanii, staje się ona coraz mniej możliwa. Jednoznacznie proizraelskie organizacje żydowskie dysponują największymi zasobami, najpewniejszym zapleczem politycznym, najlepszym przebiciem w mediach. Żydowscy krytycy syjonizmu są w starciu z nimi praktycznie bez szans.
Lobbyści w działaniu
Jewish Leadership Council i wspomniana Board of Deputies to obecnie najbardziej wpływowe organizacje żydowskie w UK. One stały za kwietniową demonstracją zwołaną w Londynie przeciwko „antysemityzmowi w Partii Pracy”, a pretekstem do niej była wpadka Corbyna z muralem. One też określają dziś punkt widzenia mediów, nie tylko zresztą brytyjskich, lecz wszystkich anglojęzycznych, łącznie z New York Timesem, który bez żadnych skrupułów nazywa Corbyna antysemitą. Krytyka Izraela za zbrodnie na Palestyńczykach, którą corbynowcy stosują od lat, jest dziś kłamliwie przedstawiana jako nienawiść do narodu żydowskiego z oczywistym celem dyskredytacji Partii Pracy.
Na cenzurowanym są też oczywiście organizacje propalestyńskie, z Kampanią Solidarności z Palestyną na czele, jako „zagrożenie antysemickie”. Przypadki rzeczywiście ocierające się o antysemityzm wśród grup politycznych wspierających Palestynę zachęciły część dziennikarzy do stygmatyzacji całego środowiska, zarzucania mu „choroby palestynizmu”. Synowie Corbyna są piętnowani jako antysemici przez te same proizraelskie grupy, które nazywają Palestyńczyków „podludźmi” i „zwierzętami”. Wierność sprawie Wolnej Palestyny jest dla lewicy Partii Pracy sprawdzianem ideowym – traktują ją pryncypialnie, jako bastion ich tożsamości, przekonani, że jeżeli odpuszczą na tym polu, upadnie corbynowski projekt odnowy Labour w socjalistycznym duchu. Mimo to, majowa masakra w Strefie Gazy spotkała się z wyjątkową ciszą po stronie labourzystów. Co gorsza, głowę zaczęła podnosić partyjna prawica, m.in. Labour Friends of Israel, którza początkowo winę za ofiary śmiertelne zrzucała na Hamas. To znakomite świadectwo sprawności izraelskiego lobby w Wielkiej Brytanii.
Amira Hass z Haaretz pisała o swoim pechowym wywiadzie, jakiego udzieliła w BBC, poproszona o komentarz w sprawie „antysemityzmu” w Partii Pracy. Ponieważ rozumiała, że istota sporu dotyczy Palestyny, próbowała mówić o rzeczywistości izraelskiej okupacji, odkryła jednak, że jest to praktycznie niemożliwe. Prowadzący wykazywał się dziecinnym niezrozumieniem, posługując się argumentami typu: „Ale Izraelczycy mówią, że ta ziemia należy do nich”. Hass emocjonalnie zaprotestowała: „Izraelczycy powiedzieliby nawet, że księżyc należy do nich! Co z tego?”. Łatwo się domyślić, jak to zostało odebrane – jakim słowem skwitowane.
Prawicowe JLC i BoD zdołały zawłaszczyć język mówienia o Izraelu, nie reprezentując jednocześnie całej społeczności brytyjskich Żydów. To, że Jeremy Corbyn spotykał się z nimi, pokornie się tłumacząc, nijak mu nie pomogło. Od tamtej pory ataki mnożą się wraz z kolejnymi próbami wyprostowania sprawy. To zwieńczenie tendencji utrzymującej się od 2016 r. Już wtedy doszło do przesilenia w partii w związku z zawieszeniem Kena Livingstone’a, któremu zarzucono, jakoby powiedział, że Hitler popierał syjonizm, co było oczywistą nieprawdą. Polityk rozczarowany nagonką sam w końcu opuścił Labour.
Zdefiniuj antysemityzm
W odpowiedzi na tamten skandal w tym samym roku pod kierownictwem labourzystki Shami Chakrabarti powstał raport na temat antysemityzmu w Partii Pracy. Dokument otwarcie przyznawał, że zdarzają się w partii, rzecz jasna nie na masową skalę, problematyczne postawy i niedopuszczalne wypowiedzi, które należy zwalczać – Chakrabarti zaproponowała zresztą cały plan wykorzenienia z organizacji tego zła. Raport, który wówczas spotkał się z życzliwym przyjęciem przez niektóre organizacje, np. Community Support Trust, został jednak źle odebrany przez JLC. Ich zadowoliłoby tylko otwarte stwierdzenie, że Partia Pracy jest przeżarta antysemityzmem. Nie ma dla nich również znaczenia, że powstał inny, apolityczny raport, który wykazał, że brytyjska prawica ma znacznie większy problem z niechęcią do Żydów. W tym roku, w sytuacji piętrzących się oskarżeń, kierownictwo partii zdecydowało o konieczności ostatecznej realizacji postanowień wieńczących raport Chakrabarti. Pracę rozpoczęła komisja, mająca skodyfikować zasady postępowania z przypadkami antysemityzmu. Efekt? Nowy skandal, chętnie podchwycony przez proizraelskie media.
Wszystkie brytyjskie instytucje prawne akceptują w całości definicję sformułowaną przez Międzynarodowy Sojusz na rzecz Pamięci o Holocauście (IHRA), która mimo upływu lat ma oficjalnie charakter roboczy. Jakaż zatem zapanowała wrzawa, kiedy w lipcu wyciekł dokument, w którym labourzyści zdecydowali, że przyjmą definicję IHRA, ale z zastrzeżeniami! Oprócz ogólnego określenia antysemityzmu jako postawy opartej na szeregu uprzedzeń, IHRA wymienia przykłady konkretnych zachowań, które zaproponowaną definicję egzemplifikują. Labourzyści zaś podkreślili, że nie uznają części przykładów dotyczących krytyki państwa Izrael. IHRA bowiem za antysemityzm uznaje określanie Izraela mianem „rasistowskiego projektu” (racist endeavour). Co w takim razie z „ustawą o państwie żydowskim”, przyjętą przez Knesset, którą wielu Żydów na świecie uznało wprost za rasistowską? Partia Pracy uważa, że z powodu historii ucisku Palestyńczyków na ziemiach okupowanych przez Izrael określenie „rasizm” to jest dopuszczalną – nawet jeśli bardzo ostrą – krytyką, i że decyduje tu zasada wolności słowa. Komisja uznała tym samym, że zarzut rasizmu wobec polityki prowadzonej przez rząd państwa Izrael nie musi wynikać z antysemickich uprzedzeń.
Zagotowało się. 68 brytyjskich rabbinów podpisało list otwarty potępiający partię Corbyna. 25 lipca trzy główne gazety żydowskie w UK opublikowały wspólny wstępniak, gdzie jednoznacznie stwierdzają, że labourzyści, z powodu odrzucenia definicji IHRA, stanowią dziś „śmiertelne zagrożenie dla życia Żydów” w UK. Wydają się jednocześnie sugerować, że jedynie masowe usunięcie z partii stronników Corbyna mogłoby zadowolić ich oczekiwania. Nie pomogło wsparcie dla partii ze strony Jewish Voices for Labour i Independent Jewish Voices. Corbyn zamieścił w Guardianie obszerne wyjaśnienia, gdzie zapowiada bezwzględną walkę ze „wszelkimi przejawami antysemityzmu”, deklaruje solidarność z brytyjskimi Żydami, a jednocześnie podkreśla, że wierność ideom pokoju i sprawiedliwości nie pozwoli partii zamykać oczu na okrutną politykę Izraela w stosunku do Palestyńczyków. Zdecydowanie oddziela antysyjonizm od antysemityzmu: „Nieprawda, że syjonizm to rasizm. Lecz nieprawdą jest również, że antysyjonizm jest rasizmem”.
To na razie jego ostatnie słowo. Nie należy się jednak łudzić, że coś ono zmieni. Ma bowiem do czynienia z atakiem całkowicie politycznym, obliczonym na pogrążenie Partii Pracy. Jej główni oskarżyciele, czyli JLC, Bod i trzy wspomniane dzienniki to platformy reakcyjnej polityki, która idealnie wpisuje się w szablon euroatlantyckiej prawicy. Tylko tak można zrozumieć wprowadzenie przez nich do obiegu absurdalnego terminu „polityczny antysemityzm”, który służyć ma po prostu wyrugowaniu lewicowych poglądów. Tropiąc antysemityzm w Wielkiej Brytanii – częściej domniemany niż prawdziwy – nie reagowali, gdy obóz Trumpa w USA atakował George’a Sorosa w sposób jadowicie antysemicki. Nie krzyczeli: „rasizm!”, kiedy kandydat Torysów na burmistrza Londynu wytykał przeciwnikowi, labourzyście Sadiqowi Khanowi, pochodzenie i religię. Sojuszników Izraela nie napiętnują. Nie zająknęli się nawet o rzezi, jaką Saudowie z błogosławieństwem USA zgotowali Jemenowi. Tak jak nie mówią o tym wielkie media, łącznie z Guardianem, BBC i New York Timesem, które podzielają wizję świata stojącą za bezwarunkowym poparciem dla Izraela. Rząd Corbyna, kiedy obejmie władzę w Wielkiej Brytanii, stworzy historyczne zagrożenie dla tej wizji geopolitycznej.
Izrael, Żydzi, lewica
Doświadczenie ostatnich miesięcy pokazało, że wszelkie ustępstwa Corbyna na rzecz atakujących prowadzą tylko do ich rozjuszenia. Owszem, była to też odpowiedź na oczekiwania dużej części posłów partii, którzy bali się utrwalenia jej antysemickiego wizerunku. Niemniej przeprosiny i żale tylko prowokują zewnętrznych i wewnętrznych wrogów Corbyna, zdeterminowanych do odwrócenia kierunku obranego przez partię w 2015 r. Wytrwać na stanowisku podyktowanym wierności zasadom – to obecnie jedyny sposób, by nie utracić rosnącego poparcia Brytyjczyków coraz bardziej rozczarowanych dotychczasowym establishmentem. Masy zapatrzone w Corbyna nic faktycznie sobie nie robią z paniki wszczętej przez mainstream. Warto jednak pochylić się nad obawą wyrażoną przez blogera portalu Patheos: zachodzi ryzyko, że bezprecedensowe ataki polityczne stronnictwa wiernego interesom Izraela, polowanie na czarownice pod hasłem „walki z antysemityzmem”, jego prymitywizm i oderwanie od rzeczywistości, rozbudzą w Brytyjczykach resentyment rzeczywiście antysemicki.
Nie może do tego dojść – to również należy do obowiązków Partii Pracy, reszty lewicy w UK i na całym świecie. Niestety, na obrzeżach walki o wolność Palestyńczyków zawsze będą krążyć autentyczni antysemici, dybiący tylko na okazję, by zbrodnie syjonistycznego reżimu w Izraelu przypisać całemu narodowi żydowskiemu. Na antysemityzm w żadnej postaci nie ma i nie będzie miejsca w ruchu lewicowym. Krzepiący przykład daje chociażby Warszawa, gdzie wszelkie próby dochodzenia przez antysemitów do głosu na propalestyńskich pikietach są ucinane w zalążku.
Historia izraelskich zbrodni w Palestynie nie jest historią „zbrodni żydowskich”. Wbrew kuszącym uproszczeniom nie jest tak, że „ofiara stała się katem”. Takie twierdzenia są obelgą dla Żydów nieustannie sprzeciwiających się mordercom w białych rękawiczkach w rodzaju Netanjahu. Sedno sprawy leży gdzie indziej – w oddaniu pełnej sprawiedliwości zniewolonym Palestyńczykom i wszelkim ofiarom rasistowskiego ucisku. Wierność tej zasadzie czyni antysemityzm wręcz niemożliwym.