Jakaś cisza zapadła wokół brytyjskiego wyjścia z Unii Europejskiej. Po referendum czerwcowym, kiedy władzę po premierze Davidzie Cameronie przejęła szefowa resortu spraw wewnętrznych, Theresa May wydawało się, że nowy rząd szybko przygotuje papiery rozwodowe, jakkolwiek May zastrzegła, że daje sobie czas do końca roku.
Ministrem spraw zagranicznych mianowała Borisa Johnsona, który walczył jak lew o wyjście z Unii. Utworzyła ministerstwo ds. wyjścia z Unii, a objął je znany wróg unijny, 67-letni David Davis. Też wroga unijnego, Liama Foxa, swego rywala do schedy po Cameronie, rzuciła na resort handlu zagranicznego.
Potem pojechała na rozmowy do Berlina i Paryża, przez telefon rozmawiała z Beatą Szydło. I wydawało się, że Brexit rusza. A teraz w kołach zbliżonych do rządu w Londynie powiadają, że May myśli, iż najszybciej art. 50 Traktatu Lizbońskiego, określającego procedury wyjścia, uruchomi jesienią przyszłego roku. A może jeszcze później.
Dlaczego wtedy? Będzie po majowych wyborach prezydenta Francji i jeśli wygra Marine Le Pen, sytuacja w UE zmieni się kategorycznie. A jesienią będą wybory do Bundestagu i nie ma już gwarancji, że Angela Merkel znów będzie kanclerzem, bowiem jej nieustannie wysokie notowania poleciały po ostatnich zamachach na łeb, na szyję. A, co będzie, jak zamachy zaczną się powtarzać i będzie inny kanclerz?
Być może rację miał Donald Tusk, kiedy po referendum nie wykluczał, że brytyjskie wychodzenie może zabrać i 7 lat. A może w ogóle rozejdzie się po kościach?