Andor
– Może być tak, że gospodarka osiąga coraz lepsze wyniki, a równocześnie w górę idą płace i rośnie standard życia. Tylko prawica sobie tego nie wyobraża – z Laszlo Andorem byłym eurokomisarzem ds. Zatrudnienia, Spraw Społecznych i Wyrównywania Szans rozmawia Małgorzat Kulbaczewska-Figat.
Jak na europejski rynek pracy i sytuację pracowników wpłynęła pandemia? Na początku kryzysu wielu lewicowych publicystów miało nadzieję, że koronawirus i wywołane przez niego globalne spowolnienie czegoś nas nauczy. Że to szansa, by uczynić system bardziej sprawiedliwym. Cyba niewiele z tych nadziei zostało.
Zła wiadomość dla pracowników na dzień dzisiejszy jest po pierwsze taka, że ten kryzys ciągle trwa. Lepsza, że mamy szczepionki, nie zamykamy już całych krajów, gospodarki znowu rosną. To dobry prognostyk, jeśli chodzi o odzyskiwanie miejsc pracy, które zniknęły i tworzenie nowych. Z tym, że nie ma tak naprawdę gwarancji, że wszystkie te miejsca wrócą ani tym bardziej, że będą to miejsca pracy o dobrej jakości, gwarantujące stabilność i respektowanie praw pracowniczych. Wręcz odwrotnie. W pandemii błyskawicznie rozpowszechniała się praca platformowa (przez aplikacje typu Uber – przyp. MKF) i prace doraźne. Zwłaszcza młodym pracownikom najczęściej proponuje się obecnie umowy na czas określony. Obawiam się, że jeśli chodzi o odzyskiwanie stabilności w pracy, to będzie jeszcze gorzej niż po poprzednim systemowym kryzysie.
Czyli zamiast bardziej sprawiedliwego systemu będziemy mieć zmianę na gorsze, uśmieciowienie pracy.
To jeszcze nie jest przesądzone. Owszem, dramatyczne i trwałe pogorszenie się warunków pracy to jeden ze scenariuszy. Nadal jednak jest szansa, że czas odbudowy po pandemii wykorzystamy, by budować bardziej przyjazny rynek pracy. Widzę, że są w Europie politycy, którzy chcieli i nadal chcą działać w tym kierunku. Unia Europejska popierała inicjatywy poszczególnych krajów, kiedy te decydowały się skracać czas pracy, by tylko uniknąć masowych zwolnień. Ta strategia w czasie kryzysu działała całkiem dobrze. Unia Europejska przygotowała też plan działania dla całej wspólnoty, ale już na etapie jego realizacji pojawiły się poważne przeszkody i różnice zdań.
Unii ciągle łatwiej jest deklarować, że chce wyższych płac, niż coś faktycznie w tym kierunku zrobić. Kiedy na Komisji Europejskiej stanęła sprawa dyrektywy o europejskiej płacy minimalnej, cała grupa krajów, blisko 1/3 wszystkich członków, zaprotestowało. Część państw dlatego, że u nich standardy płacowe są bardzo dobre, znacznie powyżej europejskiej średniej. Obawiano się tam, że ingerencja Unii Europejskiej w płace doprowadzi do równania w dół. A druga grupa protestujących to państwa, gdzie niskie podatki i niskie płace to część strategii gospodarczej.
Jak Polska…
… albo jak Węgry. Głównie prawicowe rządy, które nawet nie wyobrażają sobie innej organizacji gospodarki, niż konkurowanie niskimi płacami. Tymczasem może być tak, że gospodarka osiąga coraz lepsze wyniki, a równocześnie w górę idą płace i rośnie standard życia. Tylko prawica sobie tego nie wyobraża.
To co można zrobić, także z poziomu europejskiego, żeby propracownicze zmiany jednak wdrażać?
O tym w Europie toczy się od dawna dyskusja. Fakt, w ostatnim półroczu przygasła, ale to jest łatwo wytłumaczalne. Kiedy w Niemczech zbliżają się wybory, Europa przygląda się rozwojowi wydarzeń i zastanawia się nad różnymi scenariuszami, czeka, co się stanie i co zrobi nowy rząd, kiedy już zostanie sformowany. Teraz ten czas zawieszenia potrwa pewnie dłużej, bo nawet kiedy rząd w Berlinie powstanie i zacznie zabierać głos w sprawach społecznych, powiedzmy za 4-6 miesięcy, to będą się akurat zbliżały wybory we Francji. Jeśli jednak chociaż jedno z tych państw będzie zdecydowane walczyć o wyrównywanie standardów pracy i płacy, to jest wielka szansa na aktywną politykę UE w tym kierunku. Tym bardziej, że Francja obejmie wkrótce prezydencję we wspólnocie.
Cztery lata temu, kiedy Emmanuel Macron był świeżo wybranym prezydentem, zabrał się na poważnie za sprawę tzw. pracowników delegowanych. Walnie przyczynił się do tego, jak ostatecznie uregulowano kwestię delegowania, uznając, że takim pracownikom należy się takie samo traktowanie, jak obywatelom państwa, do którego przyjeżdżają. Wcześniej obowiązywały przecież zasady z kraju pochodzenia i wiele państw zacodnich, a już zwłaszcza skandynawskic, widziało w tym klasyczny dumping socjalny, wyjścia na coraz niższe płace i coraz niższe standardy zatrudnienia. Trudno im się dziwić, że obawiały się tych tendencji. Niemniej kraje UE powinny nie tylko chronić własne rynki. Powinny dokładać więcej starań ku temu, by sytuacja pracowników w Europie Wschodniej też się poprawiała, by wyrównywać standardy, a do zrobienia zostaje bardzo wiele. Dyrektywa o europejskiej płacy minimalnej byłaby krokiem w dobrym kierunku.
Ale raczej tylko pierwszym krokiem. Żyjemy w czasach rekordowych nierówności. Jak dalej z nimi walczyć?
Płaca minimalna jest podstawą, podstawowym narzędziem zabezpieczającym ludzi przed ubóstwem. Natomiast zgadzam się, jest to pierwszy krok w walce z nierównościami. Kolejnym jest sprawa opodatkowania. Ono musi być progresywne.
Kolejny trudny temat w naszej części Europy.
Owszem, tym bardziej, że narosło wokół niego mnóstwo mitów, a niektóre partie uczyniły podatek liniowy, na którym rzekomo korzystają wszyscy, wręcz częścią swojej tożsamości. Tak jest np. w krajach bałtyckich. Na Słowacji nawet partia socjaldemokratyczna potrzebowała dobrych kilku lat, żeby podnieść rękę na wprowadzony wcześniej podatek liniowy.
Spraw opodatkowania również nie załatwimy, jeśli każde państwo będzie działać osobno. Jeśli nie będzie międzynarodowej koordynacji, każda lokalna dyskusja utonie w prawicowych argumentach o tym, że podwyższanie podatków odbierze danej gospodarce konkurencyjność. Musimy ten dyskurs odwracać, mówić o tym, jak przeciętny pracownik skorzysta na progresywnym opodatkowaniu, że w ten sposób zatrzymamy wzrost nierówności w Europie. Bo nawet jeśli największe kontrasty na tym polu nie dotyczą Europy, to jednak te nierówności się powiększają.
I następna sprawa, którą musimy załatwić na poziomie ogólnoeuropejskim, bo pojedyncze państwa nie dadzą rady – regulacja sektora finansowego. Ograniczenie takich działań tego sektora, które nie służą zadaniom społecznie użytecznym.
Wrócę jeszcze do nierówności. Dopiero niedawno w Europie zaczęto poważnie przyglądać się drugiemu wymiarowi tego problemu. Dotąd oczywiście dostrzegano różnice w zarobkach między poszczególnymi regionami na kontynencie, także w obrębie jednego państwa. Teraz widzimy również, że obywatele uboższych regionów cierpią też z powodu gorszej jakości usług publicznych: oświaty, transportu, ochrony zdrowia. Fundacja Friedricha Eberta, z którą jestem związany, bada różnice między regionami zamożnymi i wykluczonymi i dochodzi czasem do nieoczywistych wniosków….
Na przykład?
To, że w krajach dawnego Bloku Wschodniego, jak Polska, są regiony, które po transformacji gospodarczej wyraźnie podupadły, podczas gdy inne korzystały na integracji z Europą, już wiedzieliśmy. Ale nierówności na poziomie regionów, i to fundamentalne, dotyczą też krajów takich jak Szwecja.
Czy obecni europejscy przywódcy mają polityczną wolę, by zająć się sprawami, o których mówimy? Chcą progresywnych podatków i kontroli nad sektorem finansowym?
Obecnie nie widzę, by istniała taka wspólna wola. Co do regulowania sektora finansowego, to więcej deklaracji w tym kierunku słyszałem po poprzednim kryzysie z 2008 r., bo wtedy dla wszystkich było jasne, że to w tym sektorze leżą źródła załamania. I w tym wypadku jednak praktyczne efekty działań polityków były ograniczone.
Wybory w Niemczech wygrali socjaldemokraci. Centrolewicowy rząd powołano w ostatnich dniach choćby w Norwegii. Czy mamy do czynienia z trwałą tendencją i są szanse, że ton w Europie zacznie nadawać demokratyczna lewica?
W kryzysie, kiedy ludziom realnie grozi utrata zatrudnienia i dochodów, zwracają się do partii, które obiecują im ochronę i bezpieczeństwo socjalne. Nagle uświadamiają sobie, że potrzebujemy społecznej solidarności, bo oddawanie wszystkiego w ręce rynku kończy się źle.
Partie socjaldemokratyczne sięgnęły w ostatnich latach wyborczego dna – bo realizowały reformy w duchu austerity, bo cięły wydatki publiczne, bo ignorowały dialog społeczny. Być może teraz trend zaczyna się odwracać, chociaż pamiętajmy, że w Skandynawii czy np. Hiszpanii trudno tak naprawdę mówić o odrodzeniu, bo partie lewicowe cały czas były silne. Nadal też istnieją państwa takie jak moje czy wasze, w których konserwatywna prawica rządzi niepodzielnie i nie widać, żeby ktoś z lewej strony miał jej zagrozić.
Prawicowy antyeuropejski populizm w naszej części Europy nadal będzie triumfował?
Niestety wiele na to wskazuje. Obecną konfrontację między polskim rządem a Unią Europejską uważam za bardzo niebezpieczną. A przy tym kompletnie niepotrzebną. Absolutna większość Polaków jest przecież nastawiona proeuropejsko. Większość Polaków rozumie też, że powinien być związek między wypłacaniem funduszy europejskich a respektowaniem zasad państwa prawa w kraju, który jest ich beneficjentem! Zatem polskie społeczeństwo myśli po europejsku, ale stało się zakładnikiem rządu, który potrzebuje kozłów ofiarnych, tworzy sobie sztucznych wrogów, żeby rozkręcać nastroje nacjonalistyczne i w ten sposób konsolidować swój elektorat. Polski rząd igra z ogniem.
Do tej pory rząd polski czy węgierski świadomie poruszał się po specyficznym polu, w swoistej szarej strefie. Uderzali w prawa LGBT i twierdzili, że bronią rodzin, bronią prawa obywateli, by wyznawać wartości, które są im bliskie, i że działają w obszarze, który nie podlega prawu unijnemu. Spodziewali się, że zanim Unia w jakiś sposób jednak zareaguje, oni zdążą pozyskać część elektoratu u siebie w kraju. Nie większość, bo oni wbrew pozorom wiedzą, że nie pozyska się w ten sposób całego społeczeństwa., ale mniejszość, tyle że taką, która może rozstrzygnąć wybory na ich korzyść. Kwestiami tożsamości i wartości grają na swój użytek wewnętrzny. Unia też zdaje sobie z tego sprawę i dlatego jej reakcja w tych sprawach była, ale nie przesadzona. Gdyby była mocniejsza, byłoby to jak postrzelenie zakładnika – bo polskie społeczeństwo jest w chwili obecnej zakładnikiem Kaczyńskiego i jego ludzi.
Jeśli jednak Polska zacznie w praktyce zaprzeczać zasadzie pierwszeństwa prawa unijnego, zapisanej w traktatach, które sama podpisała, będzie powoli zmierzać ku drzwiom wyjściowym ze wspólnoty. Po prostu wykluczy się ze wspólnego rynku, bez referendum, powtórzę – wbrew woli większości obywateli.