„Ameryka wypełni zobowiązania, lecz jeśli wasze kraje nie chcą, aby Ameryka nie powściągnęła zaangażowania na rzecz Sojuszu, każda wasza stolica musi wykazać się wsparciem wspólnej obrony” – taki komunikat miał dla ministrów obrony pozostałych 27 państw NATO nowy minister obrony USA, gen. James Mattis, który przyleciał porozmawiać z nimi do Brukseli.
NATO przyjęło we wrześniu 2014 r. na szczycie w Newport w Walii wytyczne, że każde państwo ma łożyć na rzecz Sojuszu co najmniej 2 proc. PKB. USA wydają 3,6 proc., co przy ich potencjale pokrywa ok. 70 proc. wydatków. Nie żałuje też pieniędzy W. Brytania – 2,2 proc. W tej normie mieszczą się jeszcze Grecja, która ma swój powód w postaci zagrożenia tureckiego, Polska i Estonia. A potężna gospodarka niemiecka poświęca tylko 1,1 proc., tyle co włoska, zaś hiszpańska zaledwie 0,9 proc. Najbliżej wymaganego wskaźnika są Francuzi – 1,7 proc.
Sekretarz generalny NATO, Jens Stoltenberg starał się robić dobrą minę, przypominając, że w 2015 r. udało się zahamować cięcia wydatków obronnych, a w 2016 r. 22 z 28 państw Sojuszu zwiększyło budżety na ten cel i w rezultacie realne wydatki obronne NATO – bez USA – wrosły w tym roku o 3,8 proc., tj. o 10 mld dol.
Nowy szef Pentagonu starał się jednak trochę załagodzić wydźwięk wcześniejszych pokrzykiwań prezydenta Donalda Trumpa, że NATO jest przestarzałe i oznajmił w Brukseli,i że Sojusz pozostaje skałą, na której zbudowane są więzy USA z resztą społeczności transatlantyckiej, a kwaterę główną NATO nazwał swoim drugim domem.