Pięć milionów peso, czyli ok. 1500 dolarów – taką cenę wyznaczyli prześladowcy za zabicie jednego czarnoskórego Kolumbijczyka.
Rodziny liderów tej społeczności, które przeżyły pogromy organizowane przez nielegalne odziały zbrojne i uciekły do Tumaco przy granicy z Ekwadorem, obawiają się najgorszego. Przyczyną jest koka. Pokój zawarty rok temu między kolumbijskim rządem a partyzantką FARC (Rewolucyjne Siły Zbrojne Kolumbii), ominął ich.
Po rozbrojeniu FARC dawna partyzantka zmieniła formę. Teraz tworzy ją 15 band zbrojnych skupionych głównie w departamencie Nariño, na południowym zachodzie kraju, gdzie znajduje się największa na świecie strefa plantacji koki, z której wytwarza się kokainę na nieustannie chłonny rynek amerykański. Oddziały te składają się z dysydentów dawnych FARC i byłych skrajnie prawicowych formacji paramilitarnych, które z FARC walczyły podczas długoletniej wojny domowej. Połączyło je dotychczasowe źródło utrzymania – „podatki” od plantacji koki. Rząd, po zawarciu pokoju z FARC, promuje rolnictwo legalne, ale bez wielkiego zaangażowania finansowego.
Czarna społeczność Nariño, mimo to, opowiedziała się za legalnymi uprawami. To potomkowie czarnych niewolników sprowadzanych tu przez Amerykanów do pracy w miejscowych kopalniach złota. Tradycyjnie żyli z upraw kakao, palm i rybołówstwa, aż osadnicy sprowadzeni przez FARC 15 lat temu założyli ogromne plantacje koki na ich ziemiach. Pod koniec września, po fali morderstw i spaleniu ich gospodarstw ocaleni liderzy tej społeczności uciekli do Tumaco nad Pacyfikiem, gdzie strzeże ich kilku policjantów. Miasto dało im czas do 24 listopada na znalezienie sobie jakiegoś innego schronienia. Są zrozpaczeni.
Afro-Kolumbijczycy uchodzą w regionie za zdrajców, gdyż nie popierają „cocaleros” (plantatorów koki) w ich walce z rządem.