Kiedy Aung San Suu Kui w 1991 r. dostała Nagrodę Nobla, świat był zauroczony jej wdziękiem i romantyczną walecznością na rzecz sprawiedliwości. I oto grupa laureatów Pokojowej Nagrody Nobla (nie ma wśród nich Lecha Wałęsy, też minionego „wzoru dla świata”) pisze do Rady Bezpieczeństwa ONZ, bo jest oburzona postawą Birmanki, inni sugerują nawet odebranie jej owej Nagrody, a Unia Europejska zastanawia się z kolei nad odebraniem jej Nagrody Sacharowa. Co się stało?
Upór drobnej kobiety ucieleśniał ów manichejski świat jasnych przeciwstawień, który tak lubią media. Aung San Suu Kui była żywą zapowiedzią „demokracji” pełnej uniwersalnych wartości, a krwawa wojskowa junta, której się przeciwstawiała, odgrywała rolę jej antytezy.
W Birmie (Mjanma) też w końcu doszło do rodzaju „okrągłego stołu”. Wojskowi zauważyli, że jeśli dodać to, co lubi Zachód, do tego co już funkcjonuje, symboliczna teza Aung San Suu Kui połączona z antytezą ich władzy wystarczy na syntezę, którą świat przełknie bez problemu. Stany Zjednoczone, Wielka Brytania i inne kraje zachodnie przywitały już „demokratyczną” Birmę zyskownymi inwestycjami, nastąpiło „otwarcie na świat” i wszystko miało być pięknie. Birma pod nową nazwą zmieniła się z uciskanego kraju w „wolny” ośrodek najdzikszego, morderczego nacjonalizmu i rasizmu, tyle, że firmowała to Pokojowa Nagroda Nobla, dziś szefowa birmańskiej dyplomacji i rzeczniczka rządu.
We wtorek 19 września, Aung San Suu Kui miała przemawiać przed Zgromadzeniem Ogólnym ONZ, ale postanowiła zostać w kraju, by uniknąć międzynarodowych nieprzyjemności. Zamiast tego przemówiła w telewizji do swego narodu. Nadzieje, że jednak ujmie się za niewielką mniejszością Rohingja, ofiarą bezwzględnej czystki etnicznej, nie były wielkie. Jak się okazało – słusznie, bo wystąpienie to potwierdziło wcześniejsze przypuszczenia, że nie ma co liczyć na jakiś zadecydowany zwrot. W jej wystąpiniu nie było ani krytyki działań wojska – mordów, gwałtów i palenia wsi. Wręcz przeciwnie – w tym, co laureatka Pokojowej Nagrody Nobla o sprawie powiedziała dało się wręcz wysłyszeć echa opinii birmańśkich generałów, twierdzących że nic strasznego się nie dzieje a świat ma pretensje nie wiadomo o co, a w ogóle to wtrąca się w nieswoje sprawy.
Birmańscy buddyści, którzy skręcili w stronę czystego faszyzmu, nie chcą widzieć Rohingja w swoim kraju i już. Pani Aung San Suu Kui jest buddystką i nacjonalistką. A w ich narracji Rohingia mają swoją rolę. Bo kiedy nie ma uchodźców, celu jednoczącej naród nienawiści, trzeba ich stworzyć. Rohingja w 1982 r. zostali grupowo pozbawieni obywatelstwa i uznani za nielegalnych imigrantów, choć mieszkają w Birmie od stuleci. Jako innowierców pozbawiono ich wszelkich praw. Nie mogą korzystać z edukacji, ani szpitali, nie mogą praktycznie nic, oprócz wegetacji we własnej grupie.
Kiedy kilka lat temu wojskowi rozpoczęli systematyczną czystkę wypychając tę grupę etniczną do sąsiedniego Bangladeszu, pani Aung San Suu Kui klaskała. W Birmie zostało dziś mniej więcej połowa Rohingja, ale wojsko pali średnio trzy wioski dziennie i zwyczajnie morduje ich mieszkańców. Tysiące uciekinierów koczują w monsunowym błocie na granicy.
Rohingja dopiero w zeszłym roku utworzyli odziały samoobrony, by stać się tym bardziej „terrorystami”.
Dziś w Dhace, stolicy Bangladeszu 20 tys. radykalnych muzułmanów domagało się wojny przeciw Birmie, w obronie Rohingja. Radykałowie, wcześniej nieznani w tym biednym kraju, to owoc zaangażowania Arabii Saudyjskiej i jej obskurnej odmiany islamu propagowanej siłą pieniędzy. Polityka birmańskich buddystów i islamistów z Bangladeszu zaczyna się ze sobą paradoksalnie zgadzać, kolejna wojna wisi w powietrzu.