To było wejście smoka. Sondaż instytutu INSA wróży, że gdyby wybory do Bundestagu przeprowadzić w najbliższą niedzielę, SPD poparłoby 31 proc. wyborców, a CDU/CSU 30 proc. I to jest zasługa Martina Schulza, który przejął z końcem stycznia kierowanie socjaldemokratami z myślą o wyprowadzeniu partii z dołka.
Socjaldemokraci niemieccy długo ukrywali, co planują zrobić z Martinem Schulzem, gdy pod koniec roku ogłosił, że nie zamierza ubiegać się o następną kadencję przewodniczącego Parlamentu Europejskiego. Sączyli sugestię, że w kraju obejmie urząd ministra spraw zagranicznych po koledze partyjnym Franku-Walterze Steinmeierze, który zostanie prezydentem w miejsce zmęczonego urzędem i życiem Joachima Gaucka.
Aż nagle, gdy już cichcem wszystko podzielili, na proscenium z rozmachem wkroczył Schulz wprowadzony przez szefa partii, wicekanclerza Sigmara Gabriela, który oznajmił, że przewodzenie SPD bierze Schulz „ponieważ ma większe szanse w kampanii wyborczej”. I jest partyjnym kandydatem na kanclerza.
I słowo ciałem się stało. Jeszcze parę tygodni temu SPD dostawała w sondażach ledwie ponad 20 proc., a CDU/CSU pod wodzą Angeli Merkel blisko 35 proc. A teraz SPD wysuwa się na czoło. Zaś gdyby można było wybrać kanclerza w wyborach powszechnych, Schulz otrzymałby 50 proc. głosów, a Merkel 34 proc.
Czyżby Schulz wysunął jakiś nadzwyczajny program? Nic podobnego. Stawiamy tezę, że coraz więcej Niemców chce zwyczajnie odpocząć od oblicza Merkel, które muszą oglądać co wieczór 12 rok z rzędu. W USA rzecz uregulowano konstytucyjnie: po 8 latach prezydent odchodzi obowiązkowo. Parlamentarne demokracje europejskie nie dorobiły się czegoś takiego.
Kiedyś popularna Margaret Thatcher tak po 11 latach u steru obrzydła wyborcy brytyjskiemu, że własna partia odsunęła ją na bok, a świeża twarz, John Major zdołał jeszcze dla konserwatystów wygrać jedne wybory. Niegdyś popularny Tony Blair był już tak opatrzony, że po 10 latach premierowania sam sobie poszedł przy powszechnym westchnieniu ulgi.
A teraz w Niemczech ze Strasburga wrócił „niemiecki Europejczyk i europejski Niemiec” – totalne przeciwieństwo wizerunkowe Merkel. I jeszcze trafił mu się ten przedziwny nowy prezydent amerykański. Tam, gdzie Merkel międliła pod nosem jakieś niemrawe dyplomatyczne przygany, tam Schulz wypalił: „nie wolno nam milczeć, gdy Trump burzy z użyciem młota nasz system wartości”. A zakazowi wjazdu dla muzułmanów do USA – który jest „nie do zniesienia” – Schulz przypisał wywoływanie „wojny kulturowej” i „igranie bezpieczeństwem świata zachodniego”.
Rzecz prosta, do 24 września, kiedy odbędą się wybory do Bundestagu, wiele może się jeszcze w tym rozedrganym świecie wydarzyć, ale trzeba brać pod uwagę, że SPD, CDU/CSU znów zbiorą razem z 60 proc. głosów i znów będą musieć tworzyć wielką koalicję. Jednak być może kula śniegowa SPD jest już nie do zatrzymania i przytłoczy CDU/CSU, a wtedy kanclerzem będzie Schulz.
A może kula śniegowa SPD będzie tak duża, że Schulz obejdzie się bez Merkel? W dołkach startowych czekają już Zieloni i Lewica poenerdowska, chętne by zaciągnąć się do koalicji. Wzorcem jest już rząd kraju związkowego Berlin, powołany przez te trzy partie jesienią ub. roku.
Schulz ma jeden argument programowy w ręce: postulat zaprowadzenia sprawiedliwości społecznej, którym wpisuje się w klimat żądań populistycznych, jakie dały zwycięstwo miłośnikom Brexitu, Trumpowi, nader dobrze wróżą przywódczyni narodowców francuskich, Marine Le Pen (wybory prezydenckie 23 kwietnia) i Partii Wolność Geerta Wildersa w Holandii (wybory parlamentarne 15 marca).