W Kijowie sytuacja dojrzewa do granic kolejnego przewrotu. Na stronie polskiego MSZ próżno jednak szukać jakiegokolwiek stanowiska wobec wydarzeń za naszą wschodnią granicą. Choćby zdawkowego i oględnego. W wypowiedziach polskich polityków – podobnie. Podobnie jest zresztą w stosunku do uznania przez USA Jerozolimy za stolicę Izraela – stanowisko jest tak oględne, jakby go nie było.
W deklaracjach Polska jest państwem znaczącym, chcącym odgrywać jakąś rolę w świecie, w praktyce po raz kolejny okazuje się jednak, że poza kwestiami bezpośrednio nas dotyczącymi (a i to nie zawsze) polska dyplomacja kieruje się zasadą „nasza chata z kraja”.
I nie jest to, bynajmniej, tylko sprawa nieudolności polskiej polityki zagranicznej pod rządami PiS. Z nielicznymi wyjątkami, tak jest od lat. Kiedy dawno, dawno temu (choć nie tak dawno, żeby I wojna światowa nie miała wtedy jeszcze swojego numeru) zetknąłem się z polską służbą zagraniczną w jednej z organizacji systemu ONZ, zżymałem się, że wszystkie chyba delagacje w różnych kwestiach mają w debacie coś do powiedzenia, polska natomiast nic. Na krzesełku za napisem „Poland” sadzano najmłodszego członka delagacji (czyli mnie) wraz z poleceniem, aby się nie odzywał. I odtąd mam wrażenie, że na takim czy innym szczeblu, w odniesieniu do takiej czy innej sprawy, nic się nie zmieniło. Czy to jako młody dyplomata, czy też później, jako polski ambasador, tylko w kuluarach wysłuchiwałem opinii zagranicznych kolegów, na tyle zaprzyjaźnionych, że czasem poza protokołem dzielili się ze mną swoimi obserwacjami, z których jasno wynikało, że mój kraj ma opinię wyjątkowego sobka, którego nic poza własnym pępkiem nie obchodzi do tego stopnia, że nie chce mu się nawet udawać, że ma jakiekolwiek stanowisko czy wizję globalnej polityki wykraczającą poza zlepek komunałów.
Oczywiście, wielu dyplomatów będzie miało zaraz gotową odpowiedź, że również milczenie jest sztuką, i nierzadko lepiej milczeć, niż wdawać się w przepychanki dotyczące spraw, na których można tylko stracić, a zyskać coś trudno. To prawda. Ale prawdą jest również stwierdzenie, że jeśli milczenia się nadużywa, zamiast dystyngowanej rezerwy i dystansu oznacza ono tylko to, że nie ma się nic do powiedzenia.
Dobrze, niech i tak będzie w stosunku do kwestii, które nas nie dotykają i które i tak, w ten czy w inny sposób, doczekają się rozwiązania nawet, jeśli nie wetkniemy tam swoich trzech groszy. Najwyżej „państwem znaczącym” pozostaniemy tylko we własnym mniemaniu. Ale jeśli dzieje się tak nawet odniesieniu do tego, co dzieje się za płotem, albo spraw poruszających relacje międzynarodowe w skali globalnej, rodzi się podejrzenie, na ile nasza dyplomacja jest w ogóle samodzielna, a na ile realizowana pod dyktando możnych mocodawców. A tak jest właśnie i w odniesieniu do rewolty, którą w Kijowie wszczął amerykański podopieczny Michel Saakaszwili, i w sprawie nieodpowiedzialnej decyzji prezydenta USA uznającej Jerozolimę za stolicę Izraela.
Nie dostaliśmy instrukcji, co o tym mówić? Czy tylko się boimy powiedzieć cokolwiek?
Inni sojusznicy z NATO nie boją się wyrażać swoich opinii, niezależnie od tego, czy są, czy nie są zbieżne ze stanowiskiem Waszyngtonu. Ale oni są sojusznikami par excellenece. A sojusznik, który boi się wyrażać swoje opinie, to nie sojusznik. To marionetka.