Klapą zakończyła się w Paryżu kilkugodzinna niedzielna międzynarodowa konferencja pokojowa w sprawie uregulowania konfliktu izraelsko-arabskiego, choć wzięli w niej udział przedstawiciele 75 państw świata, a także organizacji międzynarodowych, w tym Unii Europejskiej. Tyle, że nie było najbardziej zainteresowanych: Palestyńczyków i Izraela.
W deklaracji końcowej uczestnicy spotkania wyrazili poparcie dla uregulowania pokojowego z powstaniem dwóch państw: palestyńskiego obok izraelskiego.
Podkreślili, że rozwiązanie to powinno być poszukiwane na drodze dialogu wielostronnego. Zwrócili uwagę na konieczność zakończenia kryzysu humanitarnego w strefie Gazy.
Takich uchwał było już wiele i nic z nich nie wynikło. Miarą niepowodzenia przedsięwzięcia paryskiego była odmowa podpisania dokumentu końcowego przez W. Brytanię, która ogłosiła, że uczestniczyła w spotkaniu jako obserwator. Brytyjczycy mieli własny powód, by wartość spotkania paryskiego zdeprecjonować: przed paru tygodniami władze Autonomii Palestyńskiej odrzuciły Deklarację Balfoura z 1917 r., czyli rządu W. Brytanii, która sprawowała wtedy powiernictwo nad terytorium Palestyny. Deklaracja stała się podstawą prawną rezolucji ONZ z 1947 r. o powstaniu w Palestynie państwa izraelskiego i arabskiego.
Do Paryża nie zaproszono przedstawicieli Autonomii Palestyńskiej – choć ci konferencję popierali – dla zrównoważenie nieobecności Izraela. Bowiem, premier Izraela, Benjamin Netanjahu konferencję wyśmiał i powiedział, że konflikt izraelsko-palestyński musi być uregulowany przez zainteresowanych, a nie w Paryżu, gdzie chce się urządzić sąd nad Izraelem. A po konferencji stwierdził, że była ona „jałowa” i zorganizowana poza plecami Izraela, by zmusić go do przyjęcia warunków sprzecznych z interesem narodowym.