Jeden popis hipokryzji w wykonaniu administracji Trumpa goni następny. Najpierw prezydent, który płakał nad zabitymi dziećmi z Chan Szajchun, pominął wyniosłym milczeniem innych małych martwych Syryjczyków – bo pochodzili z miejscowości lojalnych wobec Baszszara al-Asada. Teraz natomiast jego Sekretarz Obrony opowiedział, w jaki sposób chce zakończyć wojnę w Jemenie.
Konflikt ten pozostaje w cieniu wojny w Syrii nie bez przyczyny. Trwa krócej (od trzech lat) i z racji mniejszej liczby mieszkańców Jemenu pochłonął mniej ofiar („tylko” 10 tys. zabitych, 3 mln wypędzonych, plus klęska głodu), ale nie jest szeroko omawiany przez media głównie dlatego, że większość tychże ofiar spowodowała interwencja zbrojna sojusznika Stanów Zjednoczonych – Arabii Saudyjskiej. Dążąc do pokonania wspieranej z kolei przez Iran partyzantki Huti nieustannie przeprowadza ona bombardowania jemeńskich miast, nie oglądając się na straty wśród cywilów. Ostatnie doniesienia o zniszczeniach pochodzą dosłownie sprzed kilku godzin.
Czy Donalda Trumpa rusza na ten widok sumienie? Bynajmniej. Goszczący w Arabii Saudyjskiej Sekretarz Obrony James Mattis, gorący orędownik najazdu na Syrię, oznajmił, że w przypadku Jemenu nie widzi innego zakończenia konfliktu, jak… rozwiązanie polityczne drogą prowadzonych przez ONZ negocjacji. Zapewnił, że Stany Zjednoczone postarają się, by rozmowy zakończyły się powodzeniem – do tej pory wszystkie siedem prób zawieszenia broni prędzej czy później załamywało się. Bardziej niepokojąco zabrzmiały jego sugestie, że Stany Zjednoczone bardziej zaangażują się w konflikt i „bardziej bezpośrednio” pomogą Saudom i mniejszym państwom Zatoki Perskiej, które pomagają im w walce o całkowitą dominację na Półwyspie Arabskim.
W programie pobytu Mattisa jest jeszcze spotkanie z królem Salmanem i czołowymi przedstawicielami saudyjskiej dynastii. Z pewnością będą oni próbowali przekonać go do tego, by USA w Jemenie nie ograniczało się do dyskretnego doradztwa i dzielenia się danymi wywiadowczymi. Nie są bez szans.