7 listopada 2024

loader

Prosto z pieca

fot. red

W czterdziestu stopni gorąca żyć musiałem w Jingdezhen. W dzień. W nocy robiło się chłodniej, bo temperatura spadała aż do trzydziestu stopni Celsjusza. Plus rzecz jasna.

Jingdezhen to porcelanowa stolica Chin, czyli naszego świata. Każdy bywały, zglobalizowany człek wie, że najlepsze kasztany są na placu Pigalle, a najlepszą porcelanę robią  w Jingdezhen. Od dwóch tysięcy lat przynajmniej. 

Robili, bo mieli i mają znakomitej jakości glinkę kaolinową. Dawno już umieli rozgrzać piece powyżej 1200 stopni. Poetycko zwane smoczymi. Wielkości naszych cegielni.

Dziś wyroby z porcelany robią tam nadal. Tradycyjnie, ręcznie, przestrzegając ściśle 72 niezbędnych czynności. Od wyrobienia gliny, formowania czarki, wygładzania i cyzelowania jej kształtu, poprzez  szkliwienie, malowanie, szkliwienie, malowanie, kolejne szkliwienie, wypalanie i czyszczenie.

Robią tam wyroby z porcelany też przemysłowo. A wielkie wazony o wielce wyrafinowanych kształtach drukują w systemie cztery De.

Robią porcelanę starzy mistrzowie i młodzi artyści. Ci osadzają się zwykle na przedmieściach Jingdezhen. Bo łatwiej o duży dom i taniej. Inwestują w piec do wypalania. Półprodukty do wyrobów kupują w spec supermarketach. Znajdą tam wszystko w każdej ilości. Potem formują i malują swą porcelanę już po swojemu. Ponieważ w Jingdezhen i okolicach mieszka przynajmniej dwa miliony ludzi, a co setny robi porcelanę, to ilość wielce oryginalnych, wielce indywidualnych wyrobów zwala z nóg. Piszę wyrobów, bo tu z porcelany mogą zrobić wszystko. Od filiżanki, poprzez poduszki, instrumenty muzyczne, skutery, części rakiet kosmicznych. 

W każdy weekend ci indywidualni przedsiębiorcy sprzedają swe talenty na targu w Tao Xichuan. W XIX wieku były tam wielkie fabryki porcelany. Piętnaście lat temu przerobiono je na galerie, knajpy, klubu, szykowne apartamenty. Podobnie jest tam jak w warszawskim Koneserze i Norblinie, w starych dokach w Manchesterze, łódzkiej Manufakturze. Oczywiście Tao Xichuan jest większe od tych trzech, nawet razem wziętych. Ale w Chinach wszystko jest większe lub największe. Temperatury też. 

Poprzednio byłem w Chinach w 2018 roku. Także na targach turystycznych w Szanghaju. Wtedy trwał już boom, moda na turystykę krajową wśród Chińczyków. Moda popierana przez kierownictwo partii i rządu, bo Chińczycy znani są z oszczędności, kumulowania pieniędzy w skarpetach. Rozwój turystyki krajowej pobudza popyt wewnętrzny. Wprowadza oszczędzane pieniądze do gospodarki. Ożywia ją. No i pokazuje milionom Chińczyków piękno ich Ojczyzny, ich kulturę, różnorodność. Znane wielu jedynie ze szkolnych lekcji.

W Chinach zwykle czuję się jak na dworcu kolejowym w Polsce. Tłum ludzi, hałas, wszechruch. Teraz Chińczycy masowo ruszyli zwiedzać swój wielki kraj. Każde atrakcyjne turystycznie miejsce to wielki dworzec. Choć zagranicznych turystów jeszcze tam nie ma. 

Jest za to narastające poczucie, że katastrofa klimatyczna to nie medialne bajka. Że można jakoś przeżyć te 40 stopni gorąca, bo są klimatyzacje, przerwy w pracy, oazy zieleni. Ale dłużej żyć w takiej „cywilizacji ciepła” z roku na rok jest coraz trudniej. 

I albo wszyscy globalnie obniżymy temperatury naszego życia, albo wspólnie ugotujemy się w tym cywilizacyjnym cieple. 

Jak żaby powoli gotowane.

Piotr Gadzinowski

Poprzedni

Gospodarka 48 godzin

Następny

Wykonywali rozkazy