Amerykański prezydent daje kolejny dowód, że jest politykiem zmieniającym poglądy i ustalenia zawierane z zagranicznymi partnerami. Powstaje jednak pytanie, czy – jak chętnie interpretują trumpowe wolty komentatorzy – dowód na jego chimeryczną naturę, czy też należy wyciągnąć inne wnioski – że władza amerykańskiego prezydenta jest tylko tak duża, kiedy robi to, co mu się każe.
W ostatni piątek, po spotkaniu z prezydentem Federacji Rosyjskiej Władimirem Putinem podczas szczytu G-20 w Hamburgu, prezydent USA Donald Trump poinformował, że ze swoim rosyjskim odpowiednikiem postanowili utworzyć wspólną „niepenetrowalną” jednostkę do spraw cyberbezpieczeństwa, „Ustalono, że wszystkie te kwestie (m.in. terroryzm, przestępczość zorganizowana, hakerstwo, pornografia dziecięca) w sposób kompleksowy, we wszystkich formach będą przedmiotem współdziałania rosyjsko-amerykańskiego. W tym celu zostanie powołana wspólna dwustronna grupa robocza” – informował w piątek szef MSZ Rosji Siergiej Ławrow. Zaledwie kilka dni później prezydent Trump zaczął mieć wątpliwości w tej sprawie. „Fakt, że prezydent Putin i ja rozmawialiśmy o powołaniu jednostki ds. cyberbezpieczeństwa, nie oznacza, że myślę, iż może to nastąpić” – napisał na Twitterze.
Zgroza
Wiadomość o planach współpracy od razu wzbudziła alergiczną wręcz reakcję po stronie amerykańskiej, co – zresztą – nietrudne było do przewidzenia, gdyż tego rodzaju projekt z oczywistych powodów poczytały za zagrożenie dla siebie prawdopodobnie wszystkie amerykańskie agencje wywiadowcze. Dopiero co przecież ogłosiły werdykt, że ich zdaniem Rosjanie ingerowali w przebieg wyborów prezydenckich w USA, stwarzając tym samym koronny argument, że w Moskwie właśnie ukryty jest arcy(cyber)wróg, przed którym należy się bronić ze wszystkich sił. Powstanie wspólnej amerykańsko-rosyjskiej komórki, nawet jeśli by miała bardzo ograniczone kompetencje, stanowiłoby wyłom w ich autonomii wobec władz, której dotąd zawsze potrafiły bronić, zasłaniając się potrzebą utajniania swoich działań i metod, z którą nikt nie śmiał nigdy dyskutować – chyba, że ludzie tacy jak Edward Snowden czy Chelsea Manning. Zapłacili za to wysoką cenę.
Najbliżsi doradcy Trumpa – w tym doradca do spraw bezpieczeństwa Herbert Raymond „H. R.” McMaster – nie chcieli nawet komentować pomysłu. Niemal natychmiast przeciwko projektowi uzgodnionemu przez obu prezydentów zareagowali kluczowi senatorowie własnej partii Trumpa – republikanie Ben Sasse, Lindsey Graham i John McCain. Sasse określił projekt, jako „coś, co się nie zdarzy, co nie może się zdarzyć”, Graham w wywiadzie dla NBC powiedział, że to nie jest najgłupszy pomysł, o jakim słyszał, ale „blisko mu do niego”, zaś McCain ironicznie skomentował inicjatywę, mówiąc, że prezydent Putin może być w tej sprawie niezmiernie pomocny, ponieważ sam zajmuje się hakerstwem. Jakie były tymczasem inne naciski i reakcje, wskutek których Trump wycofał się rakiem ze swoich uzgodnień z Putinem, możemy tylko się domyślać.
Tako rzecze Eisenhower
Nie ulega wątpliwości, że pomysł powołania jakiejś platformy współpracy z Rosją w dziedzinie cyberbezpieczeństwa był pomysłem odważnym. Może nawet podobnie trudnym tak do realizacji i do obrony przed przeciwnikami, jak niegdyś decyzje w sprawie redukcji arsenałów nuklearnych uzgadniane między przywódcami USA i ZSRR. Nie ulega jednak wątpliwości, że w tym przypadku siły rządzące naprawdę Ameryką powiedziały nie.
Nie sposób przypomnieć sobie w tym kontekście ostrzeżenia, które wiele lat temu, 17 stycznia 1961 r., kończąc swoją drugą kadencję prezydencką wygłosił Dwight D. Eisenhower. W swoim pożegnalnym wystąpieniu mówił wówczas o możliwym zagrożeniu, jakie stanowić może „kompleks militarno-przemysłowy”, który nie kieruje się interesem narodowym, tylko swoim własnym. A kiedy coś takiego powiedział nie jakiś rozhisteryzowany lewak czy naiwny liberalny demokrata, ale pięciogwiazdkowy generał, naczelny dowódca sił alianckich na Zachodzie podczas II wojny światowej, konserwatywny republikanin i prezydent w najciemniejszych latach zimnowojennych, w których otwarta konfrontacja z ZSRR wielokrotnie wisiała na włosku, zaś w samych Stanach Zjednoczonych szalała rozpętana przez senatora Josepha McCarthy’ego nagonka, to możemy śmiało przyjąć, że naprawdę wiedział, co mówi. I że jeśli o zagrożeniu tego rodzaju wypowiadał się choćby w tonie ostrzeżenia, to znaczy, że uważał je za realnie istniejące i poważne. A mógł to w tym momencie wreszcie śmiało powiedzieć, bo kończył polityczną karierę i mógł w swoim politycznym testamencie powiedzieć to, co uważał za ważne i słuszne.
Marna pociecha?
Zgodnie z tym, co na Twitterze zakomunikował prezydent Trump, możliwym i realizowalnym obszarem odprężenia w relacjach amerykańsko-rosyjskich pozostanie odbudowa współpracy i zawieszenie broni w południowo-zachodniej Syrii. Czy wnioskować należy, że na to mu pozwolono i to ma być ewentualny obszar testowania komunikacji i współpracy między Waszyngtonem a Moskwą? Czy też uznano, że będą one skazane na niepowodzenie, bo dowodzący w Syrii nie dogadają się między sobą, nie będą mieli mandatu, aby realnie współpracować ze sobą, ani też woli, żeby to czynić, więc można Trumpowi na coś takiego pozwolić. Do niedawna nawet i takie działania wydawały się niemożliwe, można więc uznać to za postęp, a przynajmniej wyłom w konfrontacyjnej doktrynie.
Jeśli idzie o amerykańską politykę w stosunku do Rosji jest jednak jeszcze jeden – i to niezmiernie ważny – obszar, na którym odbywa się próba sił między Białym Domem a konfrontacyjnie nastawionymi siłami politycznymi. I nie jest to, bynajmniej kwestia „wschodniej flanki” czy wsparcia dla Ukrainy (warto zauważyć, że amerykańska pomoc dla tego kraju jest poważnie redukowana), ale sprawa sankcji. Biały Dom stara się zablokować przyjęcie przez Izbę Reprezentantów USA ustawy o zaostrzeniu sankcji wobec Rosji. Wcześniej podobną ustawę przyjął już znaczną większością głosów Senat, łącząc w jednym dokumencie obłożenie sankcjami i Rosję, i Iran.
Oficjalne stanowisko Białego Domu mówi, że w sporze nie chodzi o zasadę i istotę rzeczy, ale o kwestie formalne, przede wszystkim o to, że – jak to powiedział doradca ustawodawczy prezydenta Marc Sport – „poważnie ogranicza możliwości dyplomatyczne władzy wykonawczej”. Ustawa bowiem zawiera klauzulę zobowiązującą prezydenta do uzyskania aprobaty Kongresu przed ewentualnym zniesieniem bądź złagodzeniem sankcji wobec Rosji. Szykuje się zatem kolejna batalia, w której jednak Donald Trump może mieć silnych sojuszników – dalszego zaostrzenia sankcji obawiają się bowiem amerykańskie firmy, szczególnie z branży energetycznej. A to także jest znaczące lobby.