Waszyngtonowi ocieplenie pomiędzy Seulem a Pjongjangiem jest bardzo nie w smak i stara się torpedować proces zbliżenia pomiędzy obu państwami koreańskimi. Amerykańskiej delegacji na Zimowe Igrzyska Olimpijskie przewodzić będzie wiceprezydent Mike Pence. Już zapowiedział, że pojedzie ze „stanowczym przesłaniem”.
Amerykański wiceprezydent wyruszył na Daleki Wschód we wtorek. Wszystkie elementy jego udziału w ceremonii inauguracji Zimowych Igrzysk Olimpijskich w Pjongczangu w Korei Południowej zostały tak skonstruowane, żeby przypominać o tym, jak zbrodniczym i nienawistnym państwem jest Koreańska Republika Ludowo-Demokratyczna, która od miesiąca stara się przy okazji Olimpiady nawiązać dialog na Półwyspie Koreańskim. Towarzyszyć Pence’owi będzie ojciec Otto Warmbiera, amerykańskiego studenta, który zmarł w ub. roku w północnokoreańskim więzieniu.
Inny, wyraźnie symboliczny akcent podróży wiceprezydenta to odwiedzenie pomnika 46 marynarzy, którzy w 2010 r. ponieśli śmierć po zatopieniu południowokoreańskiego okrętu, które przypisuje się marynarce KRLD. Od tego momentu jednostki północnokoreańskie nie były wpuszczane do południowokoreańskich portów. Aż do wczoraj, kiedy to embargo zostało uchylone dla północnokoreańskiego promu przewożącego 140-osobową orkiestrę, której występ ma uświetnić Igrzyska w Pjongczangu. Zestawienie tych dwu faktów wyraźnie sygnalizuje, jak bardzo nie podoba się Amerykanom odwilż między Pjongjangiem a Seulem, a zwłaszcza gotowość tego drugiego do podjęcia dialogu z Północą. Do tej pory Korea Południowa, dla której od 75 lat jedynym gwarantem bezpieczeństwa była obecność na jej terenie amerykańskich żołnierzy i ścisły sojusz z USA bowiem nie „wyrywała” się z samodzielnymi inicjatywami, co tym bardziej denerwuje Stany Zjednoczone.
Prezydent swoje, system – swoje
Nie są planowane żadne spotkania Pence’a z przedstawicielami Korei Północnej obecnymi na inauguracji. Wiceprezydent zamierza jednak wygłaszać swoje „stanowcze przesłanie”, które sprowadza się do stwierdzenia, że wyciągniętą rękę Kim Dzong-una należy odtrącić, bo z Pjongjangiem rozmawiać nie można. Zdaniem Waszyngtonu zainicjowana przez Kima odwilż to cyniczne wykorzystanie Igrzysk aby ocieplić wizerunek i doprowadzić do wyłomu w polityce sankcji i politycznego izolowania KRLD, podczas gdy Pjongjang tylko zyska na czasie, a za kilka miesięcy będzie już w stanie tak powiększyć zasięg swoich rakiet, że będą mogły atakować cele na terytorium USA. Pomimo, że nawet prezydent Donald Trump, który wcześniej ochoczo wdawał się w twitterowe pyskówki z Kimem, licytując się kto ma większy guzik, wypowiedział się (też przy użyciu Twittera), że z reaktywowania dialogu między Seulem a Pjongjangiem „być może wyniknie coś dobrego”, to od tego czasu stanowisko Waszyngtonu, w miarę postępu kontaktów między stolicami obu państw koreańskich coraz bardziej się usztywniało. Co – nawiasem mówiąc – jest kolejnym dowodem na to, jak niewiele w gruncie rzeczy znaczy prezydent i w jak niewielkim zakresie może decydować o czymkolwiek, jeśli decyzje te nie są zgodne z wolą zdominowanego przez jastrzębi przemysłowo-militarnego lobby, o którym niegdyś mówił prezydent Eisenhower jako o jednym z największych zagrożeń dla amerykańskiej demokracji. Przypomnijmy, że w taki sam sposób Trump przywoływany był do porządku za każdym razem – gdy, na przykład – podejmował próbę nawiązania dialogu z Rosją.
Globalnie i lokalnie
Tymczasem jednak niełatwe ocieplenie, pomimo potknięć, postępuje. W poniedziałek Pjongjang oficjalnie ogłosił, że szefem delegacji północnokoreańskiej na otwarciu Igrzysk będzie przewodniczący Prezydium Najwyższego Zgromadzenia Ludowego Kim Jong-nam – protokolarnie rzecz biorąc, głowa państwa KRLD, co ma wskazać na szczerość intencji i zaangażowanie w proces zbliżenia. Prezydent Republiki Korei Moon Jae-in Seul, który już w czasie swojej kampanii wyborczej podkreślał konieczność poprawy stosunków z Pjongjangiem, mówi, że w relacjach z północnym sąsiadem nie może reagować z naiwnością, ale też wyraźnie stwierdza, że w jego ocenie jest to realna szansa na zainicjowanie procesu pojednania i odwilż. Bo na tym – z oczywistych powodów – prezydentowi Moonowi zależy przede wszystkim. Bo w przypadku otwartego konfliktu, który do niedawna dosłownie wisiał na włosku, a w gruncie rzeczy, nawet i teraz sytuacja na Półwyspie Koreańskim bezpieczna nie jest, Korea Południowa byłaby pierwszym krajem, który zapłaciłby za to cenę, a byłaby ona straszliwa. Nawet, jeśli Amerykanie wzięliby potem na Korei Północnej krwawy i imponujący odwet. Z tej perspektywy globalne interesy USA i interes Korei Południowej są zdecydowanie rozbieżne. Dla Seulu liczy się bowiem nie globalna rozgrywka, nawet jeśli prowadzona jest przez najbliższego sojusznika, od którego jest się uzależnionym, ale własne bezpieczeństwo. A do tego na pewno lepiej przyczyni się zmniejszenie napięcia niż jego ciągła eskalacja.
Przywoływanie do porządku
Wizyta Pence’a, zaplanowana tak, aby maksymalnie utrudnić zbliżenie między Seulem a Pjongjangiem, jeśli nie wręcz je storpedować, będzie w tej sytuacji wyraźnym dysonansem. Czy jednak uda mu się faktycznie doprowadzić do przerwania rodzącego się dialogu – wątpliwe. Rzecz w tym, czy Amerykanie ograniczą wyrażanie swojego niezadowolenia z rozwoju sytuacji w Korei do nawet ostrych w tonie reprymend dyplomatycznych, czy też próbować będą w inny sposób sprowadzić go do utartych kolein, w których najwyraźniej czują się lepiej. Igrzyska w Pjongczagu, zatem, choć odbywające się w atmosferze – zdawałoby się – zgodnej z olimpijskim duchem, będą przebiegać w atmosferze napięcia. Bo tak, jak okazały się dobrą okazją do zainicjowania przełomu w relacjach między zwaśnionymi od dekad państwami, mogą być również doskonałą okazją do prowokacji.