Przewodniczący Rady Europejskiej, Donald Tusk zwołał na Malcie jednodniowy szczyt unijny – Tuskowi idzie to szybciej niż poprzednikom – który zaproponował wyłożenie ćwierci miliarda euro dla rządu libijskiego, by ten zahamował napływ do Europy nieproszonych migrantów.
Pewien problem polega na tym, że w Libii są co najmniej dwa rządy, a ten który lubi Zachód jest tak niesprawny, że pieniądze, owszem, chętnie weźmie, ale czy rozprawi się z gangami robiącymi miliardy na przerzucie biedaków afrykańskich marzących o dobrobycie unijnym, raczej można wątpić.
Tym bardziej, że szczyt maltański poza mętnymi sugestiami, by w Afryce stworzyć obozy dla migrantów, do istoty sprawy nie sięgnął. Bez nazwania po imieniu bezpośredniej przyczyny eksodusu afrykańsko-azjatyckiego do Europy (poza biedą i lokalnymi wojnami, które są tam od zawsze) problemu nie rozwiąże się. A istota sprawy to wezwanie kanclerki Merkel do osiedlania się „uchodźców” w Europie.
Co prawda rząd niemiecki opowiada się teraz za uszczelnieniem granic zewnętrznych Unii i gotów wydalać kilkaset tysięcy migrantów, których od lat wydalić nie może mimo nakazów sądowych, ale Angela Merkel twardo odrzuca zaprzestanie polityki otwartych drzwi dla uchodźców, bowiem nie pozwala jej konstytucja.
Taki komunikat dociera w dzisiejszych czasach natychmiast z Europy sms-em do najbardziej zapyziałej wioski afrykańskiej, czy pakistańskiej. A Merkel za uchodźców ma wciąż wszystkich, którzy chcą zasiedlić Unię. Tymczasem uchodźców wśród 1,5milionowego tłumu, co od 2015 r. dotarł do Unii, jest parę procent. Prawdziwi uchodźcy – w liczbie 4-5 mln – koczują w obozach przy granicy tureckiej z Syrią i Irakiem, w Libanie lub Jordanii, czekając na sposobność powrotu do domu nawet, gdyby tam były tylko gruzy.
Dla nas szczyt maltański miał podwójne znaczenie. 1. Prestiżowe – bo Donald Tusk ogłosił, że jest gotów ubiegać się o drugą część 5-letniej kadencji przewodniczącego. Rzecz już zbadał, co ledwie ukrywał. I wie, że ma poparcie państw ważnych, brak sprzeciwu wśród mniej ważnych i w maju zbierze większość głosów. Z pewnym wyjątkiem wszakże – agencja Reutera ujęła to tak: „jedynym krajem, który otwarcie sprzeciwia się przyznaniu Tuskowi drugiej kadencji jest jego rodzinna Polska, w której u władzy od 2015 r. jest jego odwieczny rywal polityczny”.
Tu przypomnijmy, jak minister od powodzenia międzynarodowego Polski, Witold Waszczykowski pytał wielkim głosem: a cóż Donald Tusk zrobił dobrego dla Polski? Panie ministrze kochany – że sparafrazujemy klasyka sejmowego – od robienia dobrze Polsce jest rząd Polski, a Tusk jest od robienia dobrze Unii. A, jak Unii idzie dobrze, to jej państwom członkowskim też.
Przy okazji szczytu, gwóźdź do trumny Tuska usiłowali znów wbić Waszczykowski i jego zastępca Konrad Szymański oraz ważny europoseł Ryszard Czarnecki. Zaatakowali jego list do uczestników szczytu, jako próbę napuszczenia Unii na nowego prezydenta USA, Donalda Trumpa. Tymczasem list Tuska tchnął jak najbardziej duchem unijnym, głównych rozgrywających w Unii, a nie duchem warszawskim.
Po wtóre – zdaje się, że panowie do końca przekonali Angelę Merkel, że Warszawa, Budapeszt i niektórzy inni będą chcieć sypać piach w tryby unijne i lepiej, by poszli sobie swoją drogą. Po zakończeniu szczytu w La Valletcie, Merkel uznała, że rozsądną odpowiedzią na wyzwania, przed którymi stoi UE będzie Europa różnych prędkości i, że projekt taki powinien wejść do deklaracji szykowanej na marcowe obchody 60-tej rocznicy Traktatów Rzymskich.
I nieważne, czy po wyborach wrześniowych Merkel będzie znów kanclerką, czy będzie to socjaldemokrata Martin Schulz, za tą samą Europą różnych prędkości opowiedział się przed tygodniem Sigmar Gabriel, wicekanclerz z SPD: kraje tworzące „trzon” będą współpracować w polityce zagranicznej, bezpieczeństwa, gospodarce i finansach.
A Polska może sobie tworzyć urojoną przez PiS unię Trójmorza, dokładając sobie Bałkany do Międzymorza Piłsudzkiego