Rok 1916, Francja, bitwa pod Flers-Courcelett, fragment operacji nad Sommą. Niemieccy żołnierze, zmęczeni i zdezorientowani po kilku latach walk zauważają coś dziwnego. Najpierw narastający, pulsujący dźwięk, a po chwili ich oczom ukazuje się ciężka, głośna i powolna, romboidalna maszyna Mark I.
Mało komu przyszło do głowy, że to przełomowy moment w historii wojskowości. „Czołgi były całkowicie nowe dla naszych żołnierzy, ponieważ nigdy wcześniej nie mieliśmy z nimi do czynienia. Ich pojawienie się na polu bitwy wywoływało panikę i dezorientację, a ich wygląd budził przerażenie. Ale kiedy poznało się ich słabości, okazało się, że nie są one takie potężne i groźne, jak nam się wydawało” – Ernst Junger, niemiecki pisarz i weteran walk na froncie zachodnim.
Coraz więcej ofiar, a przełomu brak
W tamtej wojnie czołgi pomagały rozbijać zastygłe pozycje obronne, chroniąc piechotę i umożliwiając jej posuwanie się naprzód. W kolejnej wojnie światowej działały jak pancerna pięść wojny błyskawicznej. Obecny konflikt na Ukrainie przypomina bardziej okopy wojny Jungera niż późniejsze konflikty. Od Charkowa, przez okrążony Bachmut po południowy Chersoń, trwa wojna pozycyjna, z żołnierzami tkwiącymi w okopach, w oczekiwaniu na morderczy atak artylerii lub dronów zrzucających pociski kalibru 60 mm (obserwujemy to dosłownie, bo wiele z tych akcji jest wrzucanych na YouTube). Rośnie liczba ofiar, ale nie ma przełomu.
Według U.S. Army Field Manual celem czołgów jest zapewnienie wsparcia ogniowego, przełamanie linii obrony przeciwnika i umożliwienie zdobycia terenu. Czołgi charakteryzują się mocno opancerzoną konstrukcją, silnym napędem, zaawansowanymi systemami celowniczymi i umożliwiającym szybkie manewry systemami sterowania. Od kilku dekad mówi się o mniejszym znaczeniu tych ciężkich pojazdów – bo nowe technologie, bo lotnictwo. Na froncie ukraińskim, żadna ze stron nie osiągnęła dominacji w powietrzu. Wysoko specjalistyczne wojny ekspertów niczym z książki Armia Nowego Wzoru, popularnego analityka Jacka Bartosiaka, pozostaną w wyobraźni militarystów-amatorów.
Choć wojska Putina mają przewagę liczebną, to pod względem działań operacyjnych zatrzymali się na etapie Stalingradu. Rosjanie lubią wysyłać grupki wagnerowców w celu przełamywania ukraińskich pozycji. Według Ukraińców większość tych ataków kończy się tak samo – słabo wyszkoleni najemnicy i eks więźniowie o niskim morale giną koszeni przez stanowiska karabinów maszynowych („Ludiej u nas mnogo”). Nieustanne nękanie, w połączeniu z ostrzałami artyleryjskimi, zadają jednak również spore straty obrońcom. Ale w szaleństwie Rosjan jest brutalna, rasistowska metoda. Agresor zużywa jednostki małowartościowe: przestępców i mniejszości etniczne. Ponadto Rosjanie mają w tej wojnie czas, którego Ukraina nie posiada. Jeszcze jedna zima, a może wygodne społeczeństwa Zachodu wyczerpią zapasy cierpliwości? Może nastąpi zmiana w Białym Domu i uschnie źródło dostaw? Jeden z republikańskich faworytów Ron DeSantis, stwierdził ostatnio, że wojna na Ukrainie to zwykła „dysputa terytorialna”. W Ameryce słychać coraz więcej głosów, że szkoda zasobów na ukraiński worek bez dna.
Zegar tyka
Prezydent Zełenski musi słyszeć tykający zegar. Po tym jak rosyjska ofensywa zimowa okazała się porażką, Ukraina szykuje swoją własną. Jeżeli ma z niej cokolwiek wyniknąć, będzie potrzebowała więcej siły wojskowej – dużej ilości, sprawnych, nowoczesnych zachodnich czołgów, takich jak szybki, niemiecki Leopard II. Uzbrojony w gruby pancerz reaktywny, odpowiednią elektronikę i działo kalibru 120 mm, będzie w stanie razić rosyjskie jednostki, samemu pozostając poza zasięgiem wroga. Zełenski deklaruje, że Ukraina może potrzebować nawet 500 zachodnich czołgów, by dokonać poważnej ofensywy, choćby w celu podzielenia okupowanych terytoriów i przecięcia drogi na Krym. Ukraińscy dowódcy są przekonani, że morale Rosjan wisi na włosku i każde większe pchnięcie może przynieść efekt domina – wielką ucieczkę i radykalną zmianę sytuacji militarnej. Ukrainie brakuje sił na taki ruch, a na ten moment Polska i Niemcy zadeklarowały po 14 Leopardów.
Reportaż jednej z zachodnich stacji, ukraiński żołnierz ironizuje: „Gdzie są te wszystkie obiecane Leopardy? Ja tu nie widzę żadnego Leoparda”. W innym artykule z New York Times weteran czołgista deklaruje, że nawet kilka amerykańskich Abramsów może odwrócić sytuację na jego odcinku frontu. Morale jest wysokie, nawet pomimo operowania na archaicznych, sowieckich T-72 z epoki Breżniewa. Po zakończeniu Zimnej Wojny plany wielkoskalowych bitew pancernych zostały schowane do szafy. To przede wszystkim wyzwanie dla Niemiec, które nie są w stanie wystawić nawet 40 maszyn. To też problem polityczny. Europejskie armie posiadają w swoich zasobach blisko 2000 Leopardów 2. Możliwości istnieją, ale wciąż brakuje woli. Póki co sytuację ratują Stany Zjednoczone; dostarczono już 59 Bradleyów, zapowiedziano 90 Strykerów. To nie czołgi, a o wiele pojazdy opancerzone, ale w ukraińskim teatrze wojny mogą okazać się bardzo skuteczne. Zapowiedziano też dostawę wspomnianych M1 Abramsow. Ta ważąca 54 tony maszyna wyposażona w silnik odrzutowy i zaawansowane systemy elektroniczne, może okazać się zbyt ambitna, jak na warunki panujące na Ukrainie.
Ograniczona siła Kremla
Instytut Studiów Strategicznych informował w lutym, że Rosja straciła połowę swoich czołgów, głównie T-72 po modyfikacjach. Zdolności ofensywne Kremla są obecnie dość ograniczone. Ukraińscy obrońcy donoszą o scenach rodem z piekła wojny: żołnierze wroga snują się po pobojowisku w pojedynkę, jak zamulone automaty, kopiąc ziemianki i zakładając zasieki. Ponoć w tym są właśnie bardzo dobrzy, głównie z uwagi na lekceważenie własnego życia. W rosyjskim wojsku dezerterzy są karani śmiercią. Właśnie dzięki samobójczym atakom i ostrzałom artyleryjskim Rosjanie zdołali okrążyć zdewastowany Bachmut. Teraz nacierają również na Awdijiwkę i inne miasta. Instytut Studiów nad Wojną (ISW) donosi, że: „Kreml kontynuuje wdrażanie środków, które stopniowo przygotowują rosyjski sektor przemysłowo-obronny na przedłużającą się wojnę na Ukrainie”. Rosja wciąż czeka z pełnoskalową mobilizacją i przestawieniem gospodarki na tryby wojenne. Może w końcu wyczerpie się morale obrońców. Może zmieni się lokator Białego Domu. Może pomogą Chiny z przewodniczącym Xi Jinpingiem, jako fałszywym gołębiem pokoju. Gdyby Rosjanom udało się utrzymać zdobyte tereny, a Ukraina znalazłaby się w geopolitycznym zawieszeniu, byłby to wielki sukces agresora. Zyskałby czas na uzupełnienie zapasów ludzi, rakiet i czołgów. Kolejna napaść wisiałaby w powietrzu.
Samotny ukraiński T-72 sunie przez mgłę, prosto na okopy wroga. W tle ambientowa muzyka, sceneria jak z niesamowitego snu. Czołg ostrzeliwuje pozycje wroga, załoga musi posiadać nerwy ze stali. Sowiecki zabytek byłby jak wielka tarcza strzelnicza na gąsienicach, ale Rosjanie mają problem z bronią przeciwpancerną. Tym razem się udało, ale oglądający takie filmiki z sieci, nigdy nie mogą być pewni – to prawdziwa akcja czy skuteczna propaganda? Na Ukrainie dosłowna mgła miesza się z mgłą wojny. Jedno jest pewne – do pełnej wygranej droga daleka, a Ukraina będzie potrzebowała więcej niż kilka starych, radzieckich czołgów, szarżujących solo na pozycje wroga.