Olbrzymi tłum wypełnił całą aleję prowadzącą na plaże stolicy Katalonii, by domagać się uwolnienia więźniów, których zwolennicy secesji nazywają „politycznymi”, a unioniści w Madrycie „kryminalnymi”.
Chodzi o 10 osób, członków byłego rządu Carlesa Puigdemonta i liderów organizacji niepodległościowych. Hiszpańska prokuratura zarzuca im „działalność wywrotową” i „malwersacje finansowe”.
Na transparentach widniały napisy: „Wolność dla więźniów politycznych”, „Jesteśmy Republiką!”, „SOS demokracja”, skandowanie „Wolność!”. Dzisiejsza manifestacja to rodzaj testu siły mobilizacji katalońskiego ruchu niepodległościowego, po porażce jednostronnej deklaracji niepodległości z 27 października.
Przed demonstracją, z ostrą krytyką rządu Puigdemonta wystąpiła lewicowa burmistrz Barcelony Ada Colau. Jej zdaniem niepodległość została ogłoszona wbrew większości mieszkańców Katalonii – „Chcemy, by więźniowie zostali uwolnieni, ale chcielibyśmy też, by nieodpowiedzialny rząd, który pogrążył kraj w katastrofie, przyznał się do błędów”. Colau uważa, że proklamowanie republiki było „oszukiwaniem ludzi dla partyjnych interesów”.
„Republika się nie pojawiła, za to zniknął Puigdemont, pozostawiając Katalonię w niepewności (…) Ogłosili deklarację i po prostu zniknęli” – mówiła, krytykując też hiszpański rząd Mariano Rajoya za zastosowanie art. 155 konstytucji, co mu pozwoliło przejąć stery w Katalonii. Colau rządzi Barceloną od czerwca 2015 r., stawała wtedy do walki wyborczej wspólnie z trzecią partią Hiszpanii – Podemos.
Przewodnicząca autonomicznego parlamentu katalońskiego Carme Forcadell, została zatrzymana w Madrycie, ale po przespaniu nocy w areszcie wyszła za kaucją 150 tys. euro. To ona liczyła głosy po głosowaniu w sprawie deklaracji niepodległości. Katalończycy wnieśli do Europejskiego Trybunału Praw Człowieka skargę na władze hiszpańskie w związku z „więźniami politycznymi”. Rozstrzygnięcie raczej nie zapadnie szybko.