Każdy wielbiciel twórczości Boba Dylana wie, jak chętnie artysta odrzucał czasem bardzo dobre utwory w ostatniej chwili. Nie zawsze był dobrym jurorem własnego repertuaru – mówi Daniel Wyszogrodzki, dziennikarz muzyczny, autor książek i tłumacz (m.in. poezji Dylana). Właśnie ukazuje się box set w wersjach winylowej oraz CD pt. „Fragments. Time Out of Mind Sessions (1996–1997)” z archiwalnymi nagraniami noblisty.
Malwina Wapińska: W sprzedaży ukazuje się właśnie edycja archiwaliów Boba Dylana z lat 1996–1997 pt. „Fragments”. Znajdują się na niej nagrania po części znane, po części nigdy nieopublikowane. Czym tak naprawdę jest ten wybór?
Daniel Wyszogrodzki: To kolejna odsłona archiwaliów Dylana z legendarnych już „Bootleg Series”. Dylan jest artystą, który tworzył, nagrywał i wykonywał o wiele więcej piosenek, niż ukazywało się na jego oficjalnych albumach. I to wokół Dylana wyrósł ogromny przemysł nielegalnych płyt pirackich – tzw. bootlegów.
Skąd się wzięła nazwa „bootleg”?
Pochodzi jeszcze z czasów prohibicji, a nawet Dzikiego Zachodu. W ten sposób nazywano przemycanie flaszek w cholewach kowbojskich butów. Płytowe „bootlegi” to nagrania pirackie, sprzedawane w szarej strefie, w drugim obiegu. Lata temu system rozprowadzania bootlegów rozwinął się w wielki przemysł. Tak naprawdę wytwórniom zajęło kilka dekad, żeby się zorientować, jak można na tych nagraniach zarabiać ogromne i legalne pieniądze. Obecnie stało się to powszechną modą. Wszystkie wielkie wytwórnie czyszczą magazyny w poszukiwaniu niewydanych utworów znanych artystów.
To wszystko rzeczywiście zaczęło się od Dylana?
Tak. W latach sześćdziesiątych, kiedy nagrywał z zespołem The Band w legendarnej piwnicy w Woodstock (słynne „Taśmy piwniczne”, czyli The Basement Tapes), powstały utwory, które nie ukazały się oficjalnie, ale zostały wykradzione i wydane nielegalnie. Jak się okazało, wywołało to sensację. Ten pierwszy, kultowy bootleg, od którego wszystko się zaczęło, nazywał się „Great White Wonder”, czyli „Wielki biały cud”.
I jak ten cud ewoluował?
Bootlegowanie zaczęło się stawać coraz bardziej powszechne i nie dotyczyło tylko muzyków rockowych. Za Dylanem artystami, których najczęściej bootlegowano, był np. zespół Grateful Dead. Zaczęło się od muzyków amerykańskich, potem moda ogarnęła cały świat. Wszystkie popularne grupy i wszyscy popularni artyści byli nagrywani na koncertach albo też ich niewykorzystane nagrania wyciekały ze studia lub wytwórni. Szeroko bootlegowaną artystką była choćby Maria Callas, która słynęła z perfekcjonizmu i bardzo rzadko zgadzała się na wydawanie albumów z występów. Bootlegi stały się pożądanym trofeum dla wielbicieli muzyki operowej, a ogólnie rzecz ujmując – dla kolekcjonerów i maniaków.
Jak więc rozwijał się cały legalny biznes wokół bootlegów Dylana?
W latach dziewięćdziesiątych wytwórnia Columbia Records, z którą Dylan związany jest przez całe życie artystyczne aż do dziś – trochę eksperymentalnie, a trochę pod wpływem zapotrzebowania – opublikowała trzyczęściowe wydawnictwo „The Bootleg Series 1–3”. Były to płyty z utworami Dylana z ostatnich kilku dekad. Dokładniej: od samego początku jego kariery w latach sześćdziesiątych po lata dziewięćdziesiąte. Nieoczekiwanie stało się to wielkim wydarzeniem artystycznym i komercyjnym. Nic dziwnego, że szefowie Columbii poszli po rozum do głowy i zaczęli publikować kolejne nagrania, które funkcjonowały dotąd wyłącznie w pirackim obiegu. Najpierw robili to nieco bezładnie – jako część czwarta ukazał się najsłynniejszy bootleg Dylana, czyli jego utwory z trasy koncertowej z zespołem The Band z 1966 r. w Wielkiej Brytanii. Zawierał m.in. zapis słownych potyczek muzyka z publicznością. To nagrania owiane legendą.
Tymczasem właśnie ukazuje się edycja siedemnasta. Czy z twórczości autora „Desire” można jeszcze wydobyć wiele nieznanych w szerokim obiegu materiałów?
Owszem. Box set w wersji deluxe winylowej oraz CD, który właśnie ukazuje się na rynku, jest już ósmym wydawnictwem pięcio- lub sześciopłytowym. Są to przepiękne edycje z książkami, singlami, ciekawostkami i pamiątkami dla fanów. Niektóre z nich zawierają zapisy całych tras koncertowych Dylana, takich jak „Rolling Thunder Revue” z 1975 r. Rekordowa jest pod tym względem edycja „The Cutting Edge” (vol. 12), zawierająca aż 18 dysków z pełnym materiałem studyjnym z tamtych lat.
Pięć, a nawet sześć płyt to ogrom materiału. Czy rzeczywiście cały czas mówimy o nagraniach, które nigdy nie ukazały się legalnie?
Rzeczywiście, dla kogoś spoza kręgu najgorliwszych fanów może wydać się zaskakujące, że wokół jednego oficjalnego albumu, który ukazał się dawno temu, można wydać aż pięć dodatkowych płyt. Ale to nic dziwnego – były różne nagrania, które powstawały w różnych studiach, różne wersje tych samych utworów, czasami w sesjach uczestniczyli różni muzycy, sam Dylan tworzył odmienne interpretacje. Największą gratką dla fanów jest to, że mogą tam znaleźć piosenki, które z jakiegoś powodu nie znalazły się na oryginalnej wersji płyty. A teraz otrzymujemy je w legalnej, czystej i pięknej edycji.
Czy warto? Może, jeśli nie weszły w skład pierwszej wersji albumu, były po prostu słabsze…
Każdy wielbiciel twórczości Dylana wie, jak chętnie artysta odrzucał czasem bardzo dobre utwory w ostatniej chwili. Podam koronny przykład: utwór z lat osiemdziesiątych „Blind Willie McTell” nie znalazł się na płycie „Infidels” wydanej w 1983 r., chociaż dziś jest uważany za jedną z najlepszych piosenek tego twórcy. Dylan nie zawsze był najlepszym jurorem własnego repertuaru.
Czym jest zatem wydawnictwo ukazujące się właśnie pt. „Fragments. Time Out of Mind Sessions (1996–1997)”?
„Time Out of Mind” to tytuł albumu Dylana, który od razu został uznany za jeden z najlepszych w jego twórczości. Po raz kolejny mówiono o autentycznie wielkim powrocie mistrza. Wcześniej zdarzało mu się wydawać płyty słabe. A początek lat dziewięćdziesiątych też nie był dla Dylana najlepszy. Tymczasem w 1997 r. znów stworzył znakomity materiał. To z niego pochodzi wielki przebój „You Make Me Feel My Love”, spopularyzowany potem przez Adele i coverowany przez wielu innych artystów, jak chociażby Billy Joel. Ta płyta przyniosła Dylanowi trzy nagrody Grammy: za album roku, najlepszy album ze współczesną muzyką folkową oraz – w przypadku piosenki „Cold Irons Bound” – za najlepsze męskie wykonanie wokalne w kategorii muzyki rockowej. Słynny był też jego występ podczas koncertu towarzyszącego gali wręczenia nagród. Okazało się, że i za tym albumem kryje się wysyp archiwaliów, i teraz je dostajemy.
Na przykład jakich?
Warto podkreślić, że „Time Out of Mind” swoją popularność zawdzięczał m.in. kanadyjskiemu producentowi Danielowi Lanois (znanemu powszechnie z kooperacji z U2), który już wcześniej podjął bardzo udaną współpracę z Dylanem w 1989 r. przy płycie „Oh Mercy”, kiedy to wokół utworów nagrywanych w Nowym Orleanie stworzył cały świat dźwięków. Słychać w nich granie świerszczy, odgłosy przywodzące na myśl bagnisty pejzaż nocą – słuchacz mógł wyczarować sobie własną poetykę wokół muzyki Dylana. W przypadku „Time Out Of Mind” także pojawiły się specyficzne brzmienia, typowe dla Lanois, które wielu słuchaczom, w tym mnie, bardzo się podobały. Są jednak puryści, którzy woleliby usłyszeć muzykę w wersji surowej. Nowa edycja na to pozwala, prezentując „Time Out of Mind” w brzmieniu odartym z efektów produkcji. Są tutaj wczesne nagrania studyjne z Los Angeles, wyprzedzające finalne sesje na Florydzie o prawie rok. Głos Dylana jest wyeksponowany, co daje słuchaczowi poczucie bliskości z artystą. Są również utwory, które na album nie weszły, a część z nich jest znakomita, jak np. „Marchin’ To The City”. Znajdziemy tu też wybór rzadkich nagrań koncertowych, takich jak „Love Sick” z Anglii, „Can’t Wait” z Nashville czy „Cold Irons Bound” z Oslo.
A jak potoczyła się historia legalnych wydań bootlegów?
Wytwórnia Columbia Records poszła za ciosem. Od kilku lat wydaje np. pod tym samym tytułem, „Bootleg Series”, Milesa Davisa. Chociaż Dylan i Miles to artyści z innego świata – z jednej strony mamy blues-rock, z drugiej jazz – istnieje między nimi znamienne podobieństwo: obaj są twórcami w dosłownym znaczeniu progresywnymi. Obaj zawsze szli naprzód, nie wracali do tego, co już zrobili. Popełniali błędy, nagrywając rzeczy gorsze, ale taka jest cena potrzeby eksperymentowania i nieustannego rozwijania się. Cena, jaką artysta płaci za odwagę. W Polsce podobnym twórcą był Czesław Niemen, który czasem robił rzeczy wielkie, a czasem zupełnie nieudane. Dylan i Davis też tacy są.
Jak się okazało, literacka Nagroda Nobla z 2016 r. nie zawróciła artyście w głowie. Ani na jotę nie zmienił swojego nastawienia do tworzenia muzyki.
Ostatni jego album, „Rough And Rowdy Ways”, który ukazał się w 2020 r., pierwszy po Nagrodzie Nobla, jest znakomity. Pod względem literackim absolutnie fascynujący. Niestety nie odbił się w Ameryce wystarczająco szerokim echem.
Dlaczego?
Nie należy się temu dziwić. To już inna Ameryka niż ta, w której Dylan pisał swoje najdonioślejsze utwory. Każdy artysta jest dzieckiem swoich czasów. Dziś Dylan jest artystą po osiemdziesiątce. Trudno się spodziewać, że będzie porywał młodych. I nie należy się spodziewać, że będzie inspirował młode pokolenia muzyków w takim stopniu, jak robił to dawniej. To naturalna kolej rzeczy. Dylan przemawia na całym świecie do takich słuchaczy jak ja, wychowanych na jego twórczości. Fakt, że Columbia wydaje nareszcie jego kompletne archiwalia, a do tego w pięknych edycjach i w zremasterowanym brzmieniu, zarówno nagrania, które latami funkcjonowały w wersjach pirackich, jak i zupełnie nieznane skarby ze swoich zbiorów, ma niezaprzeczalną wartość. A Dylan nadal pozostaje tajemnicą.