Każdy, kto przystępuje do pisania wiersza, choćby najbardziej intymnego, zakłada jakąś maskę. Choć „Mondo cane” to bodaj najbardziej osobista moja książka, powiedziałbym, że w bohaterach moich wierszy jest mnie tyle, ile Stevena Spielberga w Indianie Jonesie” – mówi poeta, literaturoznawca, autor licznych przekładów literatury anglojęzycznej na polski, tegoroczny zdobywca Nagrody Literackiej „Nike”, Jerzy Jarniewicz.
Malwina Wapińska: Tytuł pańskiego tomu, „Mondo cane”, można rozumieć na wiele sposobów. „Pieski świat” to komplement dla świata czy raczej przygana?
Jerzy Jarniewicz: Naszemu światu trudno prawić komplementy, ale tytuł mojej książki to nie przygana. Raczej opis stanu rzeczy, w którym się znaleźliśmy, a w którym splatają się najrozmaitsze groźne kryzysy.
Żyjemy w lęku, bo jeśli nadejdą zmiany, będą tylko na gorsze?
Zgadza się. Po trzydziestu latach względnego spokoju, kiedy zdawało się, że historia się zakończyła i mamy jasny, jednoznaczny układ sił politycznych, kiedy na arenie międzynarodowej rozdano już wszystkie karty, dowiadujemy się nagle, że nasze poczucie bezpieczeństwa, nasza pewność jutra mogą z dnia na dzień obrócić się w popiół.
A my czujemy się oszukani…
To, co miało być stabilne, okazało się kruche. Co miało być trwałe, rozsypało się. Świat zszedł na psy. Za naszą wschodnią granicą trwa wojna. Dopiero teraz zdajemy sobie w pełni sprawę z powagi nadciągającego kryzysu klimatycznego. Z przerażeniem oczekujemy skutków kryzysu energetycznego. Nie zdołaliśmy zahamować trwającej już ponad dwa lata pandemii. Nikt nie wie, jakie przyszłość pisze nam scenariusze. Nie przyklaskiwałbym więc temu światu, bo i nie ma za co.
Niektórzy mówią, że literatura jest jak sejsmograf. Rejestruje niedostrzegalne gołym okiem symptomy zmian, które wkrótce przyniosą katastrofę. Współczesna literatura wychwyciła te symptomy?
Literatura rzeczywiście w jakiś niezbadany sposób wyczuwa nadejście trudnych do przewidzenia zdarzeń. Nie wiem, na czym to polega, ale podskórnie wychwytuję procesy, których w naszym codziennym zakrzątaniu nie dostrzegamy.
Dlaczego tak może się dziać?
Być może dlatego, że literatura ma tak bardzo szeroki horyzont. Jest przecież obszarem wolności, na którym pisarzom wolno stawiać nieoczywiste, ryzykowne tezy. A to pozwala, choćby po omacku, wyczuwać podskórne drżenie świata. W tym sensie dobra literatura rzeczywiście wyprzedza swój czas. Choćby proza Franza Kafki. Powstała przed drugą wojną światową, ale czytana teraz wydaje się zapowiedzią tego, co zgotował światu faszyzm kilkanaście lat po śmierci autora „Procesu”.
A jak jest z poezją?
Powiedziałbym, że poezja ma jeszcze większy potencjał wychwytywania drobnych sygnałów, które wysyła nam świat. Mówi o nich w sposób skondensowany, całościujący, potrafi ująć kilka zjawisk w jednym, metaforycznym obrazie. Niewykluczone więc, że trafność poetyckich diagnoz jest jeszcze większa niż te, które stawia proza.
Podmiot, który mówi w pańskich wierszach, wydaje się podmiotem niespójnym, stojącym sam z sobą w jakimś konflikcie. Tożsamość okazuje się krótkotrwała. Ogranicza się do chwili, którą teraz przeżywamy.
W moich wierszach nie ma jednego podmiotu. Jest ich wiele. Każdy z nich coś mi zawdzięcza, pod pewnymi względami mnie przypomina, bywa moim dopełnieniem, czasem antytezą. Niektóre wiersze obrazują moje niespełnione wyobrażenia, innym bliżej do autokreacji. Każdy, kto przystępuje do pisania wiersza, choćby najbardziej intymnego, zakłada jakąś maskę. To, co ostatecznie zostaje wypowiedziane, jest rezultatem dialogu między możliwościami języka a wyobraźnią i biografią autora. Choć „Mondo cane” to bodaj najbardziej osobista moja książka, powiedziałbym, że w bohaterach moich wierszy jest mnie tyle, ile Stevena Spielberga w Indianie Jonesie.
Być może do czytelnika mówi ktoś jeden, ale odklejony od rzeczywistości, niepotrafiący wejść w relacje ze światem?
To też niewykluczone. Ale jak wejść w relację ze światem, który na każdym kroku obnaża swoją absurdalną lub złowieszczą naturę?
Czasem też okrutną.
Tak. W moich wierszach są obrazy przemocy – takiej codziennej, o której czytamy w gazetach, którą oglądamy w telewizji. Jest głupota, manipulacja, okrucieństwo. To wszystko sprawia, że nierzadko chcielibyśmy się od tego świata odwrócić, pójść inną drogą, całkiem dokądś indziej, ale dokąd? Czy to gdzie indziej istnieje?
W jaki więc sposób z tego wszystkiego wybrnąć?
W „Dżumie” Alberta Camusa odpowiedzią na zło, zarówno metafizyczne, jak i polityczne, może być, mówiąc nieco patetycznie, odkrycie więzi łączącej nas z bliźnim. Uświadomienie sobie, że w sumie dzielimy ten sam los.
W pańskich wierszach relacje międzyludzkie są chwilowe, a nawet przypadkowe. Trudno w nich szukać pocieszenia.
To prawda. U mnie te więzi są często ulotne, nietrwałe, albo przynoszą więcej bólu niż spełnienia. Nadal są jednak czymś najważniejszym. Pocieszenia może nie dadzą, ale jeśli szukać sensu, to tylko w nich.
Wiersze z „Mondo cane” to w przeważającej mierze erotyki. Ale odczytywałabym je jako erotyki pozbawione czułości i namiętności.
O, to jestem zaskoczony. Dla mnie ta książka karmi się namiętnością. Może to być namiętność tak obolała lub przerażona, że boi się ujawnić. Ale cała ta niby beznamiętna rzeczywistość nieustannie pulsuje cielesnym, erotycznym pożądaniem, rozgrywającym się w świecie codzienności. Kochamy się, a w tle słyszymy wiadomości o nauczycielce zamordowanej w łódzkim parku. Doznajemy erotycznych uniesień lub upokorzeń, a jednocześnie słyszymy w telewizji o posłance, która padła ofiarą prowokacji służb specjalnych. Wszystko odbywa się w pstrokatych dekoracjach – wielkie sprawy wiążą się z małymi, to, co prywatne, z publicznym, to, co krótkotrwałe, z tym, co będzie nam towarzyszyć dłużej.
Te dekoracje współczesnej erotyki stają się nieostre. W jednym z pańskich wierszy trudno postawić granicę między badaniem medycznym a aktem miłosnym. W jednym i drugim uczestniczy przecież nagość tego samego ciała.
Różnica między nagością medyczną a erotyczną jest przecież umowna. Patrzę na ciało jako na najistotniejszy wymiar naszej egzystencji. Póki jesteśmy ciałem, istniejemy. Zmieniamy się wraz z ciałem, przeżywamy wraz z ciałem miłosne uniesienia, umieramy wraz ciałem. Czas i przestrzeń są parametrami naszej cielesności.
Jest też nieustanna fascynacja jednych ciał innymi ciałami. W pańskich wierszach – czasem heteroerotyczna, czasem homoerotyczna.
To prawda. Są przecież takie chwile, w których płeć osoby, z którą się utożsamiamy, którą kochamy, do której chcielibyśmy się przytulić lub obok której chcielibyśmy się położyć, staje się – wobec potrzeby bliskości – drugorzędna.
Mówił pan o kreacjach, maskach, które nakłada autor zasiadający do pisania wiersza. Ale wiersz „Mondo cane”, od którego tytuł zaczerpnął cały tom, zdaje się ściśle autobiograficzny. Z utworu dowiadujemy się, że „Mondo cane” to tytuł zakazanego filmu, na który nie wpuszczano młodzieży. Co jeszcze o nim wiemy?
Film „Mondo cane”, pełen drastycznych scen z różnych kultur, wszedł na polskie ekrany w latach sześćdziesiątych, w atmosferze sensacji i skandalu. Dorośli mówili o nim ściszonymi głosami, a mnie jako młodego chłopaka intrygowało, co w nim może budzić takie emocje. Sam tytuł był już dla mnie magią. Nie miałem pojęcia, co oznacza. Dopiero po latach dowiedziałem się, że znaczy tyle, co „pieski świat”. Wtedy był dla mnie czymś w rodzaju magicznego zaklęcia.
Było to zaklęcie złowieszcze?
Tak, bo czułem, że kryje się za nim coś zakazanego. Coś, czego jeszcze długo nie będzie wolno mi poznać. Dopiero po wielu latach obejrzałem ten film i oczywiście rozczarował mnie.
Kiedy to było?
Kilkanaście lat temu. Wyobrażenie zwykle bywa ciekawsze od samego przedmiotu, dlatego wybaczam filmowi, że okazał się nieciekawy. Był ze mną, w postaci zakazanej tajemnicy, przez długie lata.
Czy tłumacz poezji powinien być czy chociaż bywać poetą?
Wydaje mi się, że każdy, kto tłumaczy poezję, już jest poetą bez względu na to, czy pisze własne wiersze czy nie. Tłumaczenie wymaga takiej samej kreatywności i inwencji językowej jak pisanie własnego wiersza.
A czy Polacy wciąż czytają wiersze?
Gdyby nie czytali, nie miałbym tylu spotkań autorskich, a wydawca nie zamawiałby u mnie książek. Czytanie poezji nie jest zresztą żadnym obowiązkiem. Jest wiele sposobów na uczestnictwo w kulturze. Z poezją w Polsce nie jest najgorzej. Czyta ją wprawdzie niewielkie, ale bardzo oddane i świadome grono czytelników. Może Nike przyznane tomowi wierszy trochę to grono powiększy.
bnn/pap