Kapsułki
Andrzej Mandalian
Szczerze mówiąc, gdy w 2008 roku wydawnictwo „Sic!” ofiarowało mi egzemplarz nowo wydanego tomiku jego poezji („Poemat odjazdu”) nie wiedziałem nawet czy Andrzej Mandalian jeszcze żyje, bo był od lat nieobecny w publicznym życiu literackim. Zainteresowała mnie jego legenda ideologiczno-poetycka, znana mi dotąd jedynie z tekstów o życiu literackim w okresie stalinizmu i ze słowników pisarzy. Jego nazwisko kojarzyło mi się przede wszystkim z rolą jaką odegrał jako jeden z „najbardziej radykalnych i ekstremalnych poetów socrealistycznych”, jak napisał o nim Piotr Kuncewicz w swojej świetnej autorskiej historii literatury polskiej po 1918 roku. Zacytował przy tym jego chyba najgłośniejszy wiersz, „Towarzyszom z Bezpieczeństwa”, często przywoływany jako podręcznikowy przykład skrajnego serwilizmu ideologicznego czasów stalinizmu („nie śpi Bezpieka strzegąc ziemi panom wydartej”). Wydawnictwo udostępniło mi kontakt do Mandaliana, zadzwoniłem do niego, poprosiłem o wywiad i zostałem zaproszony na Aleję Przyjaciół. Na progu mieszkania powitał mnie drobny, niewysoki, przygarbiony starszy pan. W pewnym momencie bardzo interesującej rozmowy, która później ukazała się w „Trybunie pod tytułem „Tylko poezja” (27.06. 2008), Mandalian powiedział mi: „Opowiem panu coś, o czym nie wspominałem dotąd chyba nikomu. W „Zdobywcach” André Malraux, w reportażowej niemal relacji opisuje uciekających z Szanghaju Rosjan przekazujących sobie nawzajem i dalej, na statek, jakieś niemowlę. Ponieważ w środowisku tym raczej nie było dzieci, a cóż dopiero niemowląt, z miejsca założyłem, że musiało tu chodzić o mnie. Zawsze pochlebiało to mojej próżności, zwłaszcza że Malraux należał do moich ulubionych pisarzy”.
I tak, za jednym zamachem, otarłem się o historię radykalnego stalinizmu, rozmawiając z jego niegdysiejszym bardem, Andrzejem Mandalianem, a pośrednio przez niego, o postać wielkiego pisarza André Malraux, intelektualisty i awanturnika jak z baśni Tysiąca i Jednej Nocy, twórcy słynnej „Doli człowieczej”.
Wowo Bielicki
Wiosną 2011 roku w warszawskim kinie „Iluzjon” zorganizowano wieczór z okazji półwiecza rocznicy premiery filmu Janusza Morgensterna „Do widzenia, do jutra”. Pokaz cyfrowo odnowionego filmu połączony został ze spotkaniem z twórcami. W przeciwieństwie do licznie zgromadzonej publiczności, reprezentacja twórców była nieliczna. Odtwórcy głównych ról, Zbigniew Cybulski i Teresa Tuszyńska już nie żyli, Tadeusz Wojtych, Jacek Fedorowicz a tym bardziej Roman Polański się nie pojawili. Przy stoliku gości zasiedli tylko dwaj panowie, sam reżyser Janusz Morgenstern i jakiś inny, starszy pan, o wytwornej prezencji, którego na początku nie przedstawiono, a którego nie rozpoznałem. Najpierw zabrał głos Morgenstern, a potem przyszła kolej na towarzyszącego mu pana. Prowadzący przedstawił go jako Włodzimierza Bielickiego, który zagrał playboya, adoratora Margueritte. Wtedy ze swojego miejsca zawołałem, że „to przecież pan Wowo Bielicki” i tak należy go przedstawić. Z różnych stron sali rozległy się aprobatywne głosy oraz okrzyki „Wowo, Wowo” i wtedy dopiero rozbrzmiała burza oklasków. Po spotkaniu poprosiłem pana Wowo o wywiad, na co przystał z ujmującą uprzejmością, zupełnie „niedzisiejszą”. Spotkaliśmy się kilka dni później w wyznaczonym przez pana Wowo lokalu, którym była elegancka restauracja „U kucharzy”, mieszcząca się w hotelu „Europejskim” przy Krakowskim Przedmieściu, choć weszliśmy do niej od uliczki Ossolińskich. Jestem fanatycznym, zaciekłym antysnobem, więc unikam takich wytwornych przybytków, czuję się z nich źle, ale pan Wowo wyraźnie czuł się tam ja ryba w wodzie, traktowany przez obsługę z ostentacyjnym respektem, do tego stopnia, że nawet pozwalali mu palić w lokalu, przy kontuarze, papierosy. Pan Wowo zaprosił mnie na jakiś wytworny posiłek, pasztet z czymś tam. Pan Wowo palił przy tym papierosa za papierosem, snując bardzo ciekawe historie. Następnym razem spotkaliśmy się w jego pracowni przy Mokotowskiej, gdzie pan Wowo wręczył mi liczący kilkaset stron komputeropis ze swoimi wspomnieniami, z prośbą o lekturę i ewentualne poczynienie jakichś poprawek czy uwag. Z przyjemnością przeczytałem interesujące wspomnienia pana Wowo z całego życia i po kilku dniach, oddałem mu materiał. Okazało się przy tym, że pan Wowo nie ma jeszcze wydawcy i specjalnie go nie poszukuje. Zorientowawszy się w moich teatralno-filmowych zainteresowaniach i dowiedziawszy się o mojej książce „Rapsodia życia i teatru”, zbiorze wywiadów z wybitnymi aktorami i reżyserami, zaprosił mnie do prowadzonej przez siebie w radiu „Wnet” cyklicznej, autorskiej audycji. Wydawało mi się trochę dziwne, że to akurat pan Wowo ma przeprowadzać wywiad radiowy ze mną, ale spotkanie przy mikrofonie było ciekawe i miłe. Potem nastąpiła przerwa w naszych kontaktach, po czym natrafiłem w prasie na nekrolog powiadamiający o zgonie pana Wowo. Niestety, nie znam losu jego wspomnień, nie wiem, czy rodzina się nimi zaopiekowała, czy może zostały wyrzucone przypadkowo na makulaturę, co mogło się przydarzyć przy sprzątaniu takiej stajni Augiasza”, jaką była jego pracownia. Mam nadzieję, że pewnego dnia natrafię na nie w księgarni.
Hans Helmut Kirst
Pozostańmy jeszcze przy pisarzach. Od razu zaznaczam, że nigdy nie zetknąłem się osobiście z Hansem Helmutem Kirstem, głośnym przed laty i bardzo poczytnym pisarzem zachodnioniemieckim i nie widziałem go nigdy na oczy, bo nawet nie było takiej okazji. Lubiłem natomiast jego prozę, którą poznałem podczas lektury „Nocy generałów”, gdy w 1965 roku opublikował ją w odcinkach „Kurier Lubelski”. Kirst nie był wybitnym pisarzem-artystą, ale autorem wziętym, masowo poczytnym, sprawnym, ciekawie snującym te swoje wojenno-oficersko-kryminalno-sensacyjno-erotyczne historie. W Polsce w latach dziewięćdziesiątych, niedługo po śmierci Kirsta (1989), jego powieści wydawane były masowo. Hans Helmut urodził się w 1914 w Osteröde, czyli niemieckiej wtedy, mazurskiej Ostródzie. Jesienią 2019 roku wybrałem się tam na wycieczkę, m.in. z intencją obejrzenia tablicy pamiątkowej znajdującej się na fasadzie domu, przy którym mieszkał, przy ulicy Sienkiewicza 10 (dawniej Schillerstrasse), o której dowiedziałem się z internetu. Jakież było moje niemiłe zaskoczenie, gdy przybywszy w mglisty, jesienny dzień na wspomniane miejsce, nie zobaczyłem owej tablicy na fasadzie jednorodzinnego domku. Dla pewności obejrzałem go ze wszystkich stron, ale tablicy nie było. Nie było też po niej śladu na fasadzie, natomiast były na niej oznaki świeżo przeprowadzonego remontu. Nazajutrz zadzwoniłem do Urzędu Miasta Ostródy i od razu nadziałem się na typowe zagrywki urzędnicze. Najpierw kojeni rozmówcy spylali mnie do „koleżanki” lub „kolegi”. W końcu udało mi się przyszpilić jakąś panią urzędniczkę, która ewidentnie odpowiadała za stosowny odcinek życia miasta, czyli i za tablice pamiątkowe. Na moje pytanie, dlaczego tablica zniknęła, prostodusznie odpowiedziała mi, że prywatni mieszkańcy domu zażądali nieumieszczania jej ponownie po remoncie, przy czym nie wyjaśniła przyczyny ich postawy. Mocno mnie to zirytowało i powiedziałem urzędniczce, że tablica figurowała na zasadzie decyzji administracyjnej, więc nikt tego nie może torpedować, zwłaszcza w trybie prywatnym, według swojego „widzimisię”. Nie omieszkałem przygotować się do rozmowy i zacytowałem fragment artykułu z lokalnej prasy, opisującego oficjalną uroczystość odsłonięcia tablicy, z udziałem wdowy po Kirście i „czynników oficjalnych”, w tym przedstawicieli niemieckiej ambasady i konsulatu. Dodałem też, że dziwię się, że miastu nie zależy na promocji, a taką byłoby kultywowanie pamięci sławnego pisarza, najsławniejszego w świecie ostródzianina. A gdy pani to zmilczała, zapytałem bez ogródek gdzie jest tablica i co miasto zamierza z tym zrobić. Pani odrzekła, że tablica jest w jakimś magazynie, ale bynajmniej nie złożyła obietnicy, że sprawa zostanie szybko załatwiona i zasugerowała mi, bym zaczął Urząd Miasta Ostródy monitować. Zirytowało mnie to potraktowanie jak petenta, skoro załatwienie sprawy było „psim” obowiązkiem ostródzkich „czynników”, więc ostrzegłem, że powiadomię o sprawie ambasadę i konsulat gdański Niemiec, Niemiecki Instytut Kultury w Warszawie, Ministerstwo Kultury i tak dalej, co zresztą uczyniłem. Po czym w oczekiwaniu na reakcje zafundowałem sobie pauzę w aktywności na tej niwie, ale szykowałem się na długą mitręgę. Jakież zatem było moje zdziwienie, gdy kilkanaście dni później natrafiłem w internecie na informację, opatrzoną kilkoma fotografiami, że wspomniana tablica została umieszczona na głazie, kilkanaście metrów o wspomnianego domu. Uznałem, że to dobre kompromisowe rozwiązanie i podziękowałem Urzędowi Miasta Ostróda za szybkie działanie, jako że w wyniku niespodziewanie szybkiego sukcesu przeszła mi złość na nich. Tak to uczyłem władze Ostródy miłości do twórcy „Nocy generałów”.