Ani z Zofią Romanowiczową, ani z jej pisarstwem nie miałem nigdy żadnego bezpośredniego kontaktu. Spotkałem natomiast jej męża, Kazimiera Romanowicza, a było to 3 września 1981 roku w prowadzonej przez niego (wraz z żoną) na Wyspie Świętego Ludwika w Paryżu polskiej księgarni „Libella” (istniała do 1993 roku).
Oboje w czasie wojny znaleźli się na emigracji na Zachodzie, choć Romanowiczowa działała wcześniej w kraju w konspiracji, a następnie przeszła piekło obozu koncentracyjnego Ravensbrück. Na emigracji w Paryżu oddali się działalności na niwie kultury. Urodzona w roku 1922 Zofia Romanowiczowa zajęła się na emigracji pisarstwem i napisała trzynaście powieści, które przyniosły jej wysoką pozycję w tej dziedzinie, a zajmowała się też działalnością przekładową i publicystyczną. Poruszała się zarówno w tematyce francuskiej (była absolwentką romanistyki na Sorbonie), jak i polskiej, a nadto bardzo zadomowiła się w ukochanej Burgundii.
Dzięki kontaktom z krajem w okresie PRL (po 1956 roku) Romanowiczowej udało się wydać tu (w 1958 roku, nakładem Państwowego Instytutu Wydawniczego) powieść „Baśka i Barbara”, pierwszą powieść emigracyjną wydaną w PRL. W 1961 roku udało jej się wydać w kraju, także nakładem PIW, „Przejście przez Morze Czerwone”.
Warty uwagi jest pierwszy kontakt powieści w kraju, kontakt z cenzorem Głównego Urzędu Kontroli Prasy Publikacji i Widowisk i to on rozpoczyna nasze czytelnicze spotkanie z tą powieścią wydaną ponownie (2023) roku przez Państwowy Instytut Wydawniczy. Cenzor napisał w nocie datowanej 28 marca 1961 roku: „Autorka bezpośrednio nie podejmuje żadnej problematyki społeczno-politycznej. W szczególności nie dokonywuje analizy i ocen współczesnej społeczno-politycznej rzeczywistości.
Książka napisana w sposób trudny (mam wrażenie, że przeciętny czytelnik nie zorientuje się, o co autorce chodzi). Nie stawiam przeszkód w zwolnieniu do druku”.
Zwrot o „przeciętnym czytelniku”, który „nie zorientuje się, o co autorce powieści chodzi” na pierwszy rzut okaz brzmi nieco nawet groteskowo, ale wbrew pozorom nie jest aż taki nonsensowny. „Przejście przez Morze Czerwone” jest bowiem utworem prozatorskim (nazwanie go powieścią nie byłoby w pełni trafne i adekwatne) odnoszącym się do obozowych doświadczeń autorki, dla której narratorka pełni rolę porte-parole. Jest rodzajem introspekcji jej stanów emocjonalnych na linii: narratorka, jej towarzyszka niedoli i zarazem obiekt uczuć Lucyna oraz mężczyzna związany z jedną z nich uczuciowo, a później jej mąż. Jest to introspekcja zawiła i trudna w rozszyfrowaniu z podwójnego powodu.
Po pierwsze, psychologiczna problematyka uczuć i erotyki z zasady jest skomplikowana, po drugie, nakładają się na nią specyficzne czynniki wynikające z uczuć w uwarunkowaniach obozowych, braku wolności, izolacji i permanentnego śmiertelnego zagrożenia, w warunkach obozowego piekła.
Dlatego morfologia uczuć i odczuć, procesów emocjonalnych i myślowych opisywanych przez narratorkę jest trudno do zrozumienia dla czytelnika postronnego, który nie ma za sobą takich doświadczeń. Między więźniami i więźniarkami wspólne doświadczenie wytworzyło nieprzenikalny dla innych, hermetyczny kod porozumienia. Ponadto, w „Przejściu przez Morze Czerwone” brak jest linearnej akcji, a tym bardziej fabuły.
Jak napisał zacytowany w posłowiu przez Beatę Mrozek-Sowę Henryk Bereza, recenzent „Przejścia”, powieściową „treścią jest nie bieg wydarzeń, ale bieg ludzkich myśli”. Romanowicz posłużyła się „techniką strumienia świadomości”, a wypełniały go „prowadzona w pierwszej osobie narracja, budzące trwogę wyznania, rwany gorączkowy rytm”.
Pomimo trudności w lekturze tej prozy, zasygnalizowanych także przez niegdysiejszego cenzora, warto ten trud podjąć.