Koncert urzędniczego niedbalstwa równa się powódź – ale ktoś na tym zarobił.
To, jak lokalne władze radzą sobie z kształtowaniem polityki przestrzennej – a raczej, jak sobie nie radzą – pokazuje przykład rzeki Serafy.
Serafa, to prawdę mówiąc nie rzeka lecz potoczek, a raczej brudny ściek o dlugości zaledwie 13 km, który wpada do Wisły w Krakowie. Potrafi jednak mocno dac się we znaki Krakowiakom.
Serafa wielokrotnie już zalewała domy na osiedlach Stary Bieżanów i Złocień.
Przyczyniły się do tego zaniedbania ze strony kierownictwa Regionalnego Zarządu Gospodarki Wodnej w Krakowie. Urząd ten nie zadbał bowiem o stworzenie podstawowego dokumentu, służącego ochronie przed powodzią, czyli planu ochrony przeciwpowodziowej dla Wisły i jej dopływów, w tym Serafy. A ponieważ planu nie było, więc w praktyce nie było też działań, zabezpieczających okolice tej rzeczki przed powodzią. W rezultacie, tylko od 2001 r. Serafa spowodowała dwanaście lokalnych powodzi, a straty spowodowane jej brudną, skażoną wodą (bo dopływ Serafy płynie obok wysypiska śmieci w Baryczy) idą w grube miliony.
Tereny sąsiadujące z Serafą wprawdzie uznano za zalewowe, czyli zagrożone powodzią – ale nie przeszkodziło to władzom Krakowa w wydawaniu pozwoleń na postawienie tam bloków mieszkalnych – mimo braku planu ochrony przeciwpowodziowej. Budynki zatem powstały, ktoś na tym zarobił, zaś Serafa regularnie je podtapiała.
Żeby pokazać, że coś się robi, władze Krakowa po powodziach w 2010 r (Serafa wylewała wtedy aż pięciokrotnie) umocniły brzegi rzeczki na długości 3,7 km. Wykonawcy sporo zarobili, bo te prace kosztowały ponad 2,2 mln zł. Guzik jednak pomogły, gdyż Serafa ma prawie 13 km długości – więc w 2012 i 2014 r ponownie zalała sąsiednie osiedla.
Wreszcie, w 2015 r władze Krakowa zaplanowały inwestycje, mające ostatecznie wyeliminować zagrożenie ze strony Serafy. Ich kluczowym elementem jest budowa pięciu suchych zbiorników retencyjnych, które będą przyjmowac nadmiar wody z Serafy. Łączny koszt tych prac wyniesie prawie 70 mln zł.
Nie trzeba byłoby wydawać tylu milionów złotych, a wczesniej ponosić wielomilionowych strat, gdyby w sąsiedztwie kapryśnej rzeczki po prostu nie budowano bloków mieszkalnych.
Widocznie jednak ktoś miał interes w tym, żeby te budynki powstawały – mimo, że władze wiedziały, iż jest to teren bezpośrednio zagrożony powodzią. I tak to właśnie u nas jest.