Rząd PiS winą za ekspansję afrykańskiego pomoru świń w Polsce tradycyjnie obciąża swoich poprzedników, hodowców, rolników, myśliwych, a nawet wschodnich sąsiadów – tylko nie siebie.
W gospodarstwie rolnym w woj. podlaskim wykryto w ubiegłym tygodniu kolejne w kraju ognisko afrykańskiego pomoru świń (ASF) – poinformował Główny Lekarz Weterynarii. To już 32. ognisko tej choroby w Polsce, a dziewiąte tylko w bieżącym roku. Świnie z tego gospodarstwa zostały zabite i zutylizowane. Parę dni wcześniej dwa inne ogniska pomoru świń ujawniono w woj. lubelskim. Zasięg tej choroby rozszerza się, a rząd, mimo zapowiedzi, nie umie nic z tym zrobić.
Na razie ogniska ASF w trzodzie chlewnej, wykryte w Polsce, znajdują się w województwach podlaskim, lubelskim i mazowieckim. Zidentyfikowano też około 350 przypadków ASF u dzików. Jeden taki przypadek to z reguły kilka zwierząt, a więc chorych dzików było ich już sporo ponad tysiąc.
I w przypadku świń hodowlanych, i dzików, problemem pozostaje ciemna liczba – czyli ogniska oraz przypadki tej choroby w naszym kraju, które na razie nie zostały wykryte.
Inni sobie radzą
Wirus afrykańskiego pomoru świń jest obecny w Polsce od 2014 r. Nie stwierdzono, aby choroba ta była groźna dla ludzi, ale powoduje poważne straty w hodowli trzody chlewnej. W naszym kraju wybija się bowiem profilaktycznie dziesiątki tysięcy zdrowych świń z rejonów położonych wokół stref zakażonych.
Ponosimy też straty gospodarcze w produkcji, sprzedaży i eksporcie wieprzowiny oraz jej przetworów. Dotyczy to zwłaszcza ogromnego rynku chińskiego.
Chiny wstrzymały eksport wieprzowiny z Polski, bo mimo wielu obietnic, nasz rząd nie jest w stanie uporać się z wirusem ASF.
Państwo Środka w ostatnich latach importowało coraz więcej wieprzowiny, ale niestety nie z Polski. Na naszej nieumiejętności poradzenia sobie z afrykańskim pomorem świń skorzystały zwłaszcza Niemcy. Tamtejsza administracja zdołała postawić tamę tej chorobie, więc w eksporcie do Chin, polską wieprzowinę zastąpiła niemiecka (a także i hiszpańska oraz północnoamerykańska).
Im strzelać nie kazano?
Obecny rząd oczywiście nie poczuwa się do odpowiedzialności za brak jakichkolwiek sukcesów w zapobieganiu wirusowi ASF.
Zgodnie z PiS-owską zasadą obciążania innych winą za własną nieudolność, Ministerstwo Rolnictwa i Rozwoju Wsi uznało – ustami szefa resortu rolnictwa Krzysztofa Jurgiela – że pojawiające się nowe ogniska afrykańskiego pomoru świń, to skutek braku odpowiedzialności rolników i hodowców, oraz nieskuteczności działań myśliwych.
Ci pierwsi nie zawiadamiają w porę służb weterynaryjnych, zaś myśliwi nie odstrzeliwują odpowiedniej ilości dzików. Winne są też Ukraina oraz Białoruś, bo wedle rządowej narracji, to stamtąd docierają do Polski (czy wręcz bywają złośliwie nasyłane) dziki zarażone wirusem ASF.
Warto zauważyć, że jest to bodaj pierwszy w dziejach naszego kraju przypadek, iż polskich myśliwych oskarżono o zbyt rzadkie strzelanie do zwierząt. Dotychczas absolutnie nie można było im tego zarzucić. Strzelali nadzwyczaj ochoczo (w końcu, w języku używanym u naszych wschodnich sąsiadów, z obszaru których chore dziki mają przedostawać się do Polski, polowanie to właśnie „ochota”) – a co najwyżej problemem było to, iż za często trafiali w ludzi, zamiast w zwierzęta.
Teraz jednak minister rolnictwa uznał, że największy problem to nieskuteczny odstrzał dzików – i winą za rozwój choroby ASF jednoznacznie obciążył koła łowieckie. „Uważam, że brak współpracy z ich strony, brak redukcji dzików, uniemożliwia zlikwidowanie tego problemu” – oświadczył minister Jurgiel na antenie rządowego radia, dodając, że w kolach łowieckich wciąż panują „stare układy”. Jak widać, tak skutecznie torpedują one dobrą zmianę, że aż uniemożliwiają walkę z groźną chorobą.
Wyraźnie widać, że skuteczność obecnego rządu w zmaganiach z epidemią ASF jest delikatnie mówiąc, zerowa.
Rząd nie zamierza jednak wykazywać się skutecznością w zwalczaniu afrykańskiego pomoru świń (co wymagałoby pewnego wysiłku i umiejętności) lecz chce jedynie zdjąć z siebie odpowiedzialność za nieskuteczność w jego zwalczaniu.
Umywa więc ręce na wzór Piłata i daje jednoznacznie do zrozumienia, że skoro zlikwidowanie problemu wirusa ASF w Polsce jest według ministerstwa niemożliwe, no to ministerstwo nic w tej sprawie nie zdoła zrobić. Niech więc obywatele bawią się sami z wirusem – a jeśli nie zdołają jakoś wykończyć odpowiedniej ilości dzików, to już ich problem. Rząd się wyżywi.
Niczym gwoździe w masło
Recepta resortu rolnictwa na zwalczenie wirusa afrykańskiego pomoru dzików, urzeka swoją prostotą. Ministerstwo uważa, że tę chorobę uda się opanować jedynie poprzez zabicie wielkiej ilości dzików, mogących roznosić wirus ASF.
To tak, jakby zwalczać dżumę poprzez masową eksterminację wszystkich ludzi, którzy mogliby mieć kontakt z zakażonymi. Nawet w XIV wieku, gdy Europę pustoszyła „czarna śmierć”, nie stosowano tej metody.
Zlikwidowanie choroby poprzez zlikwidowanie wszystkich zwierząt, które mogą ją przenosić, jest oczywiście technicznie niewykonalne. Jakieś dziki zawsze zdołają umknąć pod kul. Nie da się nawet zabić każdego dzika mogącego być nosicielem wirusa ASF – tym bardziej, że trudno go odróżnić od dzika zdrowego.
Polskim myśliwym czasem trudno odróżnić nawet dzika od człowieka (co widać po tym, że gdy kogoś zastrzelą, to tłumaczą z reguły, że wzięli go za dzika). Co dopiero, gdyby mieli odróżniać dzika zdrowego od już zakażonego wirusem ASF?. Ministerstwo Rolnictwa w kwietniu ubiegłego roku wydało zresztą polecenie zabicia dodatkowych 40 tys dzików, licząc, że powstrzyma to rozwój epidemii Oczywiście guzik z tego wyszło, a choroba rozszerza swój zasięg.
Ministerstwo Środowiska (którego nieoficjalną misją jest chyba oczyszczanie tegoż poprzez wycinkę drzew i wybijanie zwierząt) dziś chwali się, że w ostatnich latach w Polsce zabito aż 1,2 mln dzików, co wynikało z uzgodnień międzyresortowych pomiędzy ministerstwami Rolnictwa i Środowiska.
Tak duża liczba to oczywiście bujda, bo w Polsce żyje niespełna 250 tys dzików. W dodatku to samo Ministerstwo Środowiska oskarża poprzednią koalicję PO-PSL, iż administracyjnie wstrzymała odstrzał dzików i świadomie spowodowała, że ich populacja rozrosła się w niekontrolowany sposób (w domyśle: zapewne po to, by epidemia ASF w Polsce mogła się swobodnie rozwijać). Te zarzuty przypominają wielką czystkę w Związku Radzieckim, gdy działaczy skazywanych w procesach stalinowskich oskarżano między innymi o sabotaż, polegający na dosypywaniu gwoździ do masła (w związku z czym w tym pięknym kraju brakowało i gwoździ, i masła).
To rząd ma dbać o bezpieczeństwo
Obecny rząd nie umie ograniczyć epidemii ASF, ale nie można mu zarzucić, iż pozostaje bezczynny. Próbuje bowiem walczyć z chorobą za pomocą apeli.
Ta metoda ma długą tradycję w działaniach Prawa i Sprawiedliwości. W 2006 r., podczas swojego poprzedniego panowania, PiS zarządziło sejmowe modły o deszcz (będące formą apelu do Boga). Oczywiście się udało, deszcz w końcu spadł.
Tym razem może być jednak nieco trudniej, gdyż apel jest kierowany nie do Boga (mającego jak wiadomo nasz kraj w szczególnych łaskach), lecz do ludzi. Ministerstwo Rolnictwa ustami swojego szefa zaapelowało bowiem do myśliwych, aby ruszyli do walki z dzikami. „Chcę apelować: Panowie, czas zadbać o bezpieczeństwo narodu” – oświadczył Krzysztof Jurgiel.
Minister Rolnictwa zapomniał, że zgodnie z tym, co premier Beata Szydło powiedziała ostatnio w obozie w Auschwitz, to jednak obowiązkiem rządu jest zapewnienie bezpieczeństwa narodowi. Niechże więc minister, zamiast apelować, skłoni swój resort do konkretnej pracy w zwalczaniu ASF. W końcu to jemu podlegają służby weterynaryjne w Polsce. Jak widać jednak, ani nie umie, ani nie bardzo mu się chce.
Wzorem Jacka Staszelisa
Polskich myśliwych należy nieco usprawiedliwić za ich niedostateczną skłonność do masowego wybijania dzików. W końcu dzik jest dziki, jest zły, ma bardzo ostre kły i polowanie na niego wymaga sporo zachodu, wysiłku, a momentami nawet i odrobiny odwagi, której od naszych myśliwych trudno przecież wymagać.
Nie zmienia to jednak faktu, iż niechęć do strzelania, którą wedle resortu rolnictwa wykazują nasi myśliwi, każe poddać w wątpliwość sens oparcia obrony terytorialnej kraju na ogromnej rzeszy ludzi uzbrojonych w myśliwską broń długą (co planowało Ministerstwo Środowiska).
Skoro bowiem myśliwi nie chcą masowo strzelać do dzików, mimo że władza o to apeluje, to jaką można mieć gwarancję, że gdy ojczyzna ich zawoła, zechcą oni otworzyć ogień do wroga wkraczającego w nasze granice?
Skąd można wiedzieć, czy nie zachowają się niczym bohater piosenki tegorocznego kawalera Orła Białego Jana Krzysztofa Kelusa, o Jacku Staszelisie? Tym bardziej, że ów wróg będzie z pewnością groźniejszy niż dzisiejsze dziki rozwłóczące po naszym kraju wirus afrykańskiego pomoru świń.