Ponad pół wieku Sokołowski Ośrodek Kultury pracuje nad twórczością i upowszechnianiem kultury wśród mieszkańców miasta i powiatu. To piękny jubileusz, godny zapisania na kartach naszej najnowszej historii. Mam swój skromny udział w dorobku tej instytucji, skoro pani Maria Koc, moja następczyni na stanowisku dyrektora a następnie poseł RP, poprosiła mnie, bym opisał narodziny domu kultury w Sokołowie.
Czynię to z przyjemnością i obawą. Z przyjemnością, bo miło powspominać młode lata, ale i z obawą, czy będę dobrze zrozumiany. Byłem przecież nomenklaturowym dyrektorem instytucji, realizującej zadania w zakresie twórczości i upowszechniania kultury socjalistycznej. A czasy, na które przypadła „pierwsza pięćdziesiątka” – mam nadzieję, że będą następne – nie są wolne od zniekształceń i braku obiektywizmu.
By sprostać niełatwemu zadaniu, przejrzałem sterty osobistych dokumentów, wycinków prasowych. Przeczytałem prace magisterskie pisane przez studentów Uniwersytetu Warszawskiego i Akademii Podlaskiej w Siedlcach. Niestety, nigdzie nie znalazłem dokumentów, które dałyby mnie i czytelnikom odpowiedź – jak to się stało, że w biednym, małym miasteczku, pozbawionym przemysłu i związanej z nim klasy robotniczej, postanowiono zbudować okazały dom kultury. Jedną z dwóch inwestycji tego typu w całej Polsce. Druga identyczna pod względem architektury powstała w Mrągowie.
Na początku lat pięćdziesiątych trwała jeszcze „zimna wojna” pomiędzy krajami obozu socjalizmu i kapitalizmu oraz „gorąca” w Korei. Cały wysiłek narodu nakierowany był na wzmocnienie obronności kraju, rzekomo zagrożonego przez zachodnich imperialistów. W nadbużańskich lasach kryli się jeszcze ostatni żołnierze Łupaszki, Huzara, Młota, Sokolika i Marynarza, czekający na wybuch III wojny światowej.
W ocenie warszawskich decydentów, powiat sokołowski miał opinię powiatu, gdzie władza ludowa nie miała poparcia wśród społeczeństwa. Nie pomagały reforma rolna i nacjonalizacja przemysłu. Do serc i rozumów Podlasiaków postanowiono trafić przez kulturę.
Zadania organizowania i prowadzenia działalności kulturalnej na wsi powierzono Gminnym Spółdzielniom „Samopomoc Chłopska”. W Kosowie Lackim wiejską świetlicą kierowała pani Wanda Lenczewska, w Sterdyni – pani Halina Stefaniak. Jak grzyby po deszczu powstawały remizo-świetlice ochotniczych straży pożarnych, a przy nich amatorskie zespoły teatralne.
Na szczeblu powiatu nie było instytucji, która mogłaby koordynować i nadzorować działalność kulturalną na wsi. Takie funkcje spełniał Referat Kultury Prezydium Powiatowej Rady Narodowej, ale ograniczały się one do wydawania zezwoleń na publiczne imprezy, wypożyczania kostiumów, zapewniania repertuaru dla zespołów teatralnych. W zderzeniu z niebywałą aktywnością mieszkańców wsi, była to namiastka pomocy, jakiej można było udzielać.
Dlatego władze powiatowe wszystkich partii, chociaż z różną argumentacją, rozpoczęły starania o pozyskanie dla Sokołowa domu kultury. Józef Kuźma – lider Zjednoczonego Stronnictwa Ludowego, uzasadniał potrzebę budowy domu kultury wyrównaniem krzywd, jakie chłopstwo doznało za sanacji i okupacji, pozbawione dostępu do oświaty i kultury, oraz koniecznością zachowania bogatej tradycji kultury ludowej. Wacław Śliwiński, I sekretarz KP PZPR, w domu kultury widział oręż do walki z ciemnotą i klerykalizmem mieszkańców powiatu, kultywujących ludowo-endeckie tradycje ziemiańskie.
Tylko Józef Borecki, reprezentant Stronnictwa Demokratycznego, nie szukał argumentów ideologicznych, skupiając się na potrzebie obcowania z polską kulturą, którą zapamiętał z czasów dzieciństwa i młodości spędzonych w Buczaczu. W tym gronie p. Józef był najbardziej biegłym w mowie i piśmie. Na Ukrainie skończył tzw. małą maturę. Jemu przypadało więc opracowanie wniosków i ich obrona w czasie różnych narad i konsultacji. Był skuteczny na początku bojów o dom kultury, jak i później, gdy trzeba było bronić przed jego przekształceniem w największy na Mazowszu Dom Towarowy.
Wnioski opracowane przez Józefa Boreckiego trafiły do Dyrektora Departamentu Domów Kultury i Bibliotek Ministerstwa Kultury i Sztuki. Był nim pan Grzegorz Radomski, jeden z pierwszych po wojnie starostów sokołowskich. Pan Grzegorz wyniósł z Sokołowa miłe wspomnienia i, jak opowiadał, życie. Zawdzięczał je zwyczajowi niebrania ze sobą obstawy ubeckiej, gdy jechał na wiejskie zebrania przekonywać chłopów do poparcia demokratycznej robotniczo-chłopskiej władzy. Tym gestem zyskiwał uznanie leśnych i mieszkańców wsi, którzy im pomagali.
Decyzja o budowie okazałego domu kultury zapadła w 1953 roku. Wykonawcą było Powiatowe Przedsiębiorstwo Budowlane w Sokołowie, a inwestorem Wydział Kultury i Sztuki Wojewódzkiej Rady Narodowej w Warszawie. Koparki i spychacze weszły na plac budowy wiosną 1955 roku, rujnując pielęgnowane ogródki pracowników Powiatowej Rady Narodowej.
Pierwszym kierownikiem budowy był p. Jan Janista, a ostatnim p. Eugeniusz Lewkowicz. Już na początku pojawiły się kłopoty finansowe, materiałowe i wykonawcze. Ślimacząca się budowa domu kultury nagle pozbawiona została finansowania ze środków Funduszu Odbudowy Stolicy i Kraju.
W zbiórce społecznych pieniędzy na ten fundusz, powiat sokołowski osiągał bardzo dobre wyniki, chcąc zapewnić sobie stałe finansowanie rozpoczętej inwestycji.
Z jakim zaangażowaniem zbierano pieniądze, niech świadczy taka urzędnicza historyjka, którą zapamiętałem z roku 1964. Do Wydziału Kultury i Sztuki przyszedł pan Bartel ze wsi Grzymki gm. Ceranów, po decyzję o przydzieleniu dotacji na budowany przez mieszkańców wsi Dom Ludowy. Po jego wyjściu zauważyłem worek oparty o piec kaflowy. Wybiegłem z pokoju, ale interesanta już nie było.
Zajrzałem do worka, a w nim jakieś mięso. Natychmiast udałem się do mojego szefa p. Józefa Boreckiego, Wiceprzewodniczącego Prezydium Powiatowej Rady Narodowej, i zameldowałem o znalezisku i wizycie w Wydziale inicjatora budowy domu ludowego. Pan Józef, jak zawsze, spokojnie i bez emocji wydał mi polecenie. Miałem zobaczyć, jakie to mięso, ustalić jego cenę na wolnym rynku u pani Zofii Jazurkowej, kierowniczki Wydziału Handlu, następnie u dozorcy p. Jana Małychy zważyć zawartość, podzielić na trzy części, obliczyć i zebrać należność od trzech
beneficjentów, i najdalej następnego dnia przedstawić przewodniczącemu dowód wpłaty na konto Funduszu Odbudowy Stolicy i Kraju.
I jeszcze jedno – powiadomi pan komitet budowy, że na otwarcie domu ludowego przyjadę osobiście pod warunkiem, że na poczęstunek przyrządzą ryby z Bugu, a nie zakazaną cielęcinę. A ponieważ zapowiadają się goście z województwa, niech nie serwują swoich wyrobów alkoholowych, w których, nie wiem dlaczego, warszawiacy nie gustują. Tylko pani Jazurkowa odmówiła udziału w tej transakcji, uznając, że konsumpcja zakazanej przez władze cielęciny jest wysoce naganna i grozi nieokreślonymi bliżej konsekwencjami. Obowiązuje bowiem zakaz uboju cieląt, zatem obrót cielęciną jest karalny.
Pani Zofia radziła, by zgłosić to zdarzenie na MO, bo może się to źle dla mnie skończyć. Pełen obaw wykonałem jednak polecenie mojego zwierzchnika i sokołowski Fundusz Odbudowy Stolicy i Kraju wzbogacił się o 85 zł, uzyskanych od przewodniczącego, dozorcy i kierownika.
Po wstrzymaniu finansowania budowy ze środków Społecznego Funduszu Odbudowy Stolicy i Kraju, władze powiatowe pilnie szukały pieniędzy na dokończenie rozgrzebanej inwestycji. Na jednej z narad p. Józef Nasiłowski – dyrektor MHD oznajmił, że w MHD są pieniądze i jeśli dostanie dom kultury, za rok zrobi z niego największy w województwie warszawskim Wielki Dom Towarowy, dający prestiż miastu i zatrudnienie jego mieszkańcom.
Władze powiatu przyjęły propozycję dyrektora Nasiłowskiego z zadowoleniem, bo pozbywały się kłopotów, a jednocześnie zyskiwały uznanie ministra Hilarego Minca, likwidującego w Polsce relikty prywatnego handlu.
Przez p. Boreckiego poprosiłem o danie mi tygodnia na znalezienie dotacji umożliwiającej kontynuowanie robót i pozostawienie obiektu kulturze. Poprosiłem jednocześnie o przeniesienie mnie z kierownika Wydziału Kultury i Sztuki PPRN na kierownika domu kultury w budowie, mając nadzieję, że takim zabiegiem uratuję dom kultury.
I zaczęło się. W strukturze Prezydium Powiatowej Rady Narodowej w Sokołowie nie było wśród jednostek i zakładów budżetowych – domu kultury, nie było więc budżetu, etatu i funduszu osobowego umożliwiającego zatrudnienie kierownika. Takie decyzje w ustalonych i planowanych terminach podejmowano w Warszawie. Dotąd Sokołów nie występował z wnioskami o etaty i dotacje na dom kultury, bo nie miał odpowiednich lokali na organizację takiej instytucji. Koło się zamknęło.
Zagrożony utratą pracy, którą polubiłem, i zaufaniem swojego szefa, którego przekonałem do wstrzymania oddania budynku handlowcom, zacząłem działać. Przez Andrzeja Sałajczyka – kadrowca w Wojewódzkim Zarządzie Kin dotarłem do dyrektora WZK – Henryka Sobolaka i przekonałem go o potrzebie otwarcia w Sokołowie nowoczesnego kina panoramicznego.
Kino „Zdobycz” przy ulicy Lipowej nie nadawało się do tego ze względów technicznych, a ponadto trzeba było płacić wysoki czynsz za wynajem pomieszczeń od OSP. Moja propozycja była taka: przekażemy Wojewódzkiemu Zarządowi Kin okazały budynek domu kultury, w którym Wojewódzki Zarząd Kin za niewielkie pieniądze uruchomi wspaniałe, liczące 420 miejsc – kino panoramiczne.
Dyrektorowi Sobolakowi propozycja podobała się i prosił tylko o pomoc w przekonaniu do tego planu Naczelniczki Wydziału Kultury i Sztuki Wojewódzkiej Rady Narodowej w Warszawie pani Aleksandry Forbert-Koftowej. Cieszyłem się uznaniem pani naczelniczki za skuteczny nadzór i zawsze wiarygodne meldunki z budowy upamiętnienia byłego obozu pracy i zagłady w Treblince.
Miałem też przywilej bezpośrednich kontaktów z jej zastępcą, Wojewódzkim Konserwatorem Zabytków – Wacławem Kochanowskim, którego staraniom zawdzięczamy odnalezienie na plebanii w Kosowie obrazu El Greco – Ekstaza św. Franciszka. Gdzie i z kim się dało, drążyłem temat dokończenia budowy, jeśli nie całego domu kultury, to przynajmniej jego sali widowiskowej, sceny i kabiny projekcyjnej.
Udało się! 10 października 1964 roku polską premierą filmu Ewy i Czesława Petelskich pt. Naganiacz z udziałem aktorów, reżyserów i grających w filmie mieszkańców miasta i powiatu, otwarto w Sokołowie bajeczne, nowoczesne kino panoramiczne z pierwszym w mieście kolorowym neonem „Kino Sokół”. W kinie były wygodne, tapicerowane fotele usytuowane amfiteatralnie, doskonała jakość dźwięku i obrazu. Na suficie 2400 szt. kolorowych płynnie wygaszanych reflektorków. W tamtych siermiężnych czasach sala kinowo-teatralna Powiatowego Domu Kultury robiła niesamowite wrażenie na widzach.
Na realizację statutowych zadań domu kultury uzyskałem 3 etaty i wszystkie pomieszczenia wokół sali widowiskowej oraz możliwość nieodpłatnego korzystania z niej raz w tygodniu, czyli w czwartki, kiedy kino nie pracowało. Rzecz w tym, że pomieszczenia te nie były wykończone i w większości zdewastowane. Stało się to z powodu błędów wykonawczych.
Dach budynku pokryty był dachówką, którą ułożono bez zaprawy uszczelniającej. Wewnątrz wykonano gipsowe elementy wystroju holu, klatek schodowych i niektórych sal, a w nich parkiet. Po kilku jesiennych deszczach, gipsowa sztukateria odpadła, a posadzka w reprezentacyjnych salach przypominała morskie fale.
Dodatkowym problemem były bezdyskusyjne decyzje władz powiatu, przydzielające niezagospodarowane lokale różnym instytucjom i organizacjom społecznym, pod warunkiem ich wykończenia. Lokali, nie instytucji, które jak Związek Młodzieży Wiejskiej czy Liga Obrony Kraju same się wykończyły, podobnie jak wydziały urbanistyki i architektury.
W 1964 roku Powiatowy Dom Kultury w całym okazałym budynku miał do swojej dyspozycji dwa pokoje biurowe i jedną salę klubową, razem jakieś 80 m². Tak zaczynaliśmy nasze boje o kulturę w Sokołowie. Żeby nie ciekło nam na głowy, postanowiłem zmienić pokrycie dachowe z dachówki na eternit – jedyny w miarę dostępny materiał na dachy. Dopilnowaliśmy, by wykonawca zdjął dachówkę starannie, bez uszkodzeń i odsprzedaliśmy ją rolnikowi na pokrycie obory. Za uzyskane pieniądze przełożono parkiet w sali klubowej i na zdobytym z Wojewódzkiego Zarządu Kin projektorze 16 M/M rozpoczęliśmy projekcje filmów krajoznawczych pod nazwą „Wędrujemy bez wiz i paszportów”. Filmy te nieodpłatnie wypożyczaliśmy z ambasady USA, co było powodem niezbyt przyjemnych wizyt w miejscowym Urzędzie Bezpieczeństwa.
W IPN-ie czytałem pracowite donosy szefa Urzędu Bezpieczeństwa Publicznego majora Feliksa Ch. na siebie, jako agenta ambasady amerykańskiej. Było tak: Wojtek Paczuski po krótkiej pracy w domu kultury dostał się na studia politechniczne w Warszawie. Tam działał w znanym klubie studentów „Stodoła”. Od niego dowiedziałem się, że studenci Politechniki dostają za darmo z ambasady USA ciekawe filmy dokumentalne, przyrodnicze i muzyczne. Wystarczy napisać list, a dostaniemy obszerny katalog, z którego można wybrać dowolne filmy i je wyświetlać bez żadnych kosztów. Napisałem do 7 ambasad – 3 zachodnich i 4 naszego obozu. Z naszych odpowiedzieli tylko Węgrzy. Z ambasady amerykańskiej przysłali katalog zawierający ponad 400 filmów, od podboju kosmosu, festiwali jazzowych w Newport, filmów przyrodniczych z Yellowstone Park po biografie słynnych muzyków jak Benny Goodman, Kid Ory i innych. Wystarczyło wybrać sobie, przyjechać do ambasady i odebrać.
Służbowym Junakiem z koszem ruszyłem w Aleje Ujazdowskie i z fasonem podjechałem pod budkę milicjanta, pilnującego, by nikomu z Jankesów nie zrobiono krzywdy w Warszawie. Załadowałem kilka pudeł z filmami i ile koni w „Junaku” pognałem do Sokołowa. Zanim jednak zdecydowałem się na publiczną projekcję, postanowiłem obejrzeć filmy komisyjnie. Zaprosiłem do domu kultury przedstawicieli Komitetu Powiatowego PZPR i Prezydium Powiatowej Rady Narodowej. Po projekcji wszyscy stwierdzili, że są to filmy neutralne pod względem politycznym i można je publicznie pokazać Sokołowianom.
Na drugi dzień wezwano mnie na komendę Milicji Obywatelskiej na przesłuchanie. Zarzuty współpracy z ambasadą amerykańską postawił mi dobroduszny, o fizjonomii i posturze biskupa, szef miejscowego urzędu bezpieczeństwa, major Feliks Ch. Najbardziej interesowało go, ile dostaję dolarów za współpracę. Oczywiście zaprzeczyłem i przyznałem się, że poczęstowano mnie jakimś ciemnym, słodkim i gazowanym płynem, który wypiłem, bo był upał. „Niedobrze, bardzo niedobrze towarzyszu kierowniku. Nie powinniście tego amerykańskiego świństwa brać do ust. Nie wiadomo, co tam Amerykanie wsadzili.”
Z działalnością kina wiąże się jeszcze jedna anegdotka. Przypominam ją, bo warto, szczególnie młodym czytelnikom, wzbogacić wiedzę o tym „jak było”, np. z repertuarem kina. W czasie mojej kadencji zależało nam na jak największych dochodach z kin. Nie było narady, by nie analizowano przyczyn spadku wpływów ze sprzedaży biletów kinowych. Wprawdzie zwiększony nadzór i częste kontrole doprowadziły do trzykrotnego zwiększenia wpływów do budżetu ośrodka kultury, ale to nas nie zadowalało.
Na jednej z takich narad p. Edward Dyl – kierownik kina ruchomego, tłumaczył, że ludzie na wsi nie chcą już oglądać radzieckich filmów, gdzie karzą matkę za zerwanie ogórka dla głodnego dziecka z kołchozowego pola. Z kolei główny operator Janek Godlewski uzasadniał, nie bez racji, że nie opłaca się wyświetlać filmu, jak nie ma na sali odpowiedniej ilości widzów. Drożej kosztują wypalone elektrody w aparatach projekcyjnych.
Ale jak tu nie grać filmu, skoro do kina przyszedł nasz dotychczasowy przełożony, a teraz już poseł na Sejm, pan Józef Borecki. Musiałem, by zachować twarz przed załogą kina, ich słuszny postulat rozwiązać. Zdobyłem się na rozmowę z panem Józefem, która wyglądała mniej więcej tak: „Panie pośle! Mamy taką prośbę. Ponieważ na filmy radzieckie nie możemy, choć się staramy, zorganizować więcej widzów, ze względu na koszty, chcemy zawiesić projekcje, a pracownikom dać wolne. Jednak nie możemy tego zrobić, gdy pan przychodzi na te filmy. Mam taką propozycję: jeśli przyjdzie na seans minimum 20 widzów, wyślę na ZOR-y Nyskę i Gienio Burchard pana przywiezie do kina. Tylko chciałbym jeszcze wyjaśnić pracownikom, znającym pana przekonania, skąd u pana tak wielkie zainteresowanie filmami radzieckimi”.
Pan Józef odprowadził mnie na boczny korytarz i wyjaśnił: „Z transportu nie skorzystam, bo lekarz zalecił mi długie spacery. Łączę więc przyjemne z pożytecznym. Zapewne pan wie, że przychodzę wyłącznie na radzieckie filmy wojenne. Mam nadzieję, że kiedyś poznam tego oficera, który w 1939 roku, gdy Armia Czerwona weszła do Buczacza, zabrał mi zegarek, jaki ojciec podarował za zdaną maturę”. Mówił to z całą powagą, bez cienia szyderstwa. Zbaraniałem i począłem tłumaczyć, że to filmy fabularne, że grają w nich aktorzy, że po tylu latach odszukanie sprawcy kradzieży „Omegi” nie jest możliwe i że trzeba się z tym pogodzić. Pan Józef udając zmartwionego przyjął moją propozycję.
Roboty na dachu trwały do wyczerpania przydziałowego eternitu. Zabrakło płyt na pokrycie około 400 m² połaci dachowej. Udałem się do Warszawy na ulicę Kolejową, gdzie były magazyny i centrale materiałów budowlanych. Wyłuszczyłem sprawę, złożyłem zamówienie i pismo popierające od Przewodniczącego PPRN Stanisława Zambronia, by usłyszeć, że powiat sokołowski wybrał wszystkie przyznane mu w rozdzielniku przydziały, na kompleksową w gminie Repki, zamianę słomianych strzech na ogniotrwałe dachy z eternitu falistego, w tym i następnym roku.
O dodatkowym przydziale dla Sokołowa mowy nie ma. Zawiedziony fiaskiem swojej misji, wlokłem się długim korytarzem, czytając tabliczki informacyjne różnych branżowych dystrybutorów deficytowych materiałów budowlanych. Na tej drodze minąłem tabliczkę z napisem „Sekretarz KZ PZPR”. Pomyślałem, że może uda się przekonać partyjnego decydenta o potrzebie dokończenia krycia dachu domu kultury.
Miałem ze sobą „Trybunę Mazowiecką”, wychwalającą Powiatowy Dom Kultury i Klub Rolnika w Hołowienkach za zajęcie pierwszego miejsca w Polsce w konkursie „Wieś bliżej teatru”. Sekretarz wykazał zainteresowanie artykułem zamieszczonym w partyjnej gazecie i pochwalił naszą robotę.
„Ale… wicie… rozumicie, rozdzielnik już wyczerpany. Nic wam, towarzyszu, nie mogę pomóc.” Na co ja: „A ja wam mówię, towarzyszu sekretarzu, że jak nie dostanę przydziału na 400 m² eternitu falistego, to pokryję resztę dachu domu kultury słomą i zaproszę telewizję, by to sfilmowała. I za ten skandal będziecie odpowiedzialni”. Sekretarz pomyślał, kazał mi zaczekać na korytarzu i po odwiedzeniu kilku pokoi przyniósł mi wymarzoną asygnatę na zakup i odbiór eternitu, bezpośrednio z fabryki w Małkini.
Do Sokołowa wracałem szczęśliwy, jakbym wygrał w totolotka. Na nasze głowy i przede wszystkim głowy odwiedzających Sokołów artystów przestała lać się woda. Symbolicznie „lano wodę” na sali kinowo-teatralnej przy okazji częstych akademii i narad aktywu powiatowego.