30 listopada 2024

loader

Droga do wolności

Do Czytelników!

W czasie pisania tych wspomnień okazało się, że jednak będą cztery odcinki, a nie trzy, jak zapowiadałem. Obecna – trzecia i czwarta pt. Powrót. Przepraszam. ~ Autor

Drugą część tego opowiadania (pt. Po Powstaniu, (Trybuna – 26.09.2024) zakończyłem wspomnieniem przeniesienia do jenieckiego podobozu pracy (Arbeitskommanndo) w Munchen-Gladbach. Złe wizualne wrażenie małego „oboziku” w środku miasta pogłębiło się na zorganizowanym zaraz po przyjeździe zebraniu, na którym skrajnie niesympatyczny komendant, z wyraźnie uszkodzoną nogą, w randze kapitana, pouczał nas, co będziemy robić.

Codziennie mają przychodzić cywilni „majstrowie”, którzy zabierać będą kilku lub kilkunastu jeńców do prac w gazowni, elektrowni, uprzątaniu gruzów po bombardowaniach, naprawie dróg dojazdowych do miasta, a nawet pomocy w przeprowadzkach oficerów i wysokich urzędników. Jeśli majster jest byłym wojskowym, to będzie miał broń i będzie swoją grupę pilnował. Jeśli nie był w wojsku, to z grupą pójdzie także jeden z „wachmanów”. A baraki musicie sami naprawić, wyprostować i pomalować.

Zły wybór

Jeszcze tego dnia był alarm lotniczy i kilkanaście alianckich bombowców wracało z bombardowania celów w środkowych Niemczech. Zrzucili w Gladbach jakieś resztki bomb i jedna z nich trafiła w dom, kilkanaście metrów od naszej siedziby. Doszliśmy do wniosku, że piloci alianccy chyba nie wiedzą, że tu powstał „obozik” jeniecki. Kilkuosobowa delegacja (ze mną włącznie) poszła do komendanta i zażądała białej farby i zgody na namalowanie na dachach odpowiedniej informacji. Nie był chętny, ale przypomnieliśmy, że zgodnie z Konwencją Genewską odpowiada za nasze bezpieczeństwo. A okna w jego barku były otwarte i odgłosy frontu zachodniego coraz wyraźniejsze.

Farbę dostarczono następnego dnia. Namalowaliśmy na wszystkich dachach bardzo duże napisy – KGLager – PL. Skutek był niemal natychmiastowy. Następnego dnia kilkadziesiąt bombowców ochranianych przez myśliwce leciało chyba na Berlin. Dwa myśliwce zawróciły i kilkakrotnie przeleciały nisko nad naszymi barakami. Wyszliśmy na dachy i machaliśmy. Myśliwce odpowiedziały machaniem skrzydłami. Widocznie zrozumieli, kto mieszka w barakach, być może sfotografowali i przekazali dowództwu, które umieściło odpowiednią informację w mapach operacyjnych. W każdym razie bomby przestały spadać w pobliżu obozu, a przyjacielskie machanie powtarzało się co kilka dni.

Baraki trochę uporządkowaliśmy, ale życie w nich było trudne. Przyszedł chłodny listopad i bardzo zimny grudzień. W każdym baraku był tylko jeden piecyk typu „koza”, który znośnie ogrzewał nie więcej, niż ćwierć jego powierzchni. Na dwu i trzypiętrowych pryczach w obu końcach baraku w nocy zbierał się szron, bo temperatura spadała poniżej zera. Wyżywienie, wbrew zapowiedziom, było gorsze niż w Dorsten. Wojskowy, prostokątny chleb na sześciu, kostka margaryny na dwunastu, trochę marmolady z buraków i wieczorem coś w rodzaju zupy z brukwi, z kaszą i minimalną ilością ziemniaków.

Budzono nas o piątej, a o siódmej przychodzili „majstrowie”, kompletujący zespoły do pracy. Próbowałem w gazowni i przy remoncie dróg. Ciężko i bez dokarmiania. Dopiero w styczniu majster z zarządu miasta, organizujący sprzątanie gruzów po nocnych bombardowaniach, szukał do grupy kogoś chociaż trochę mówiącego po niemiecku. Był zadowolony, że się zgłosiłem i zainteresowałem się licznymi baretkami odznaczeń na jego cywilnej bluzie. Był całkiem poważny, kiedy odpowiedział: „To wszystko z pierwszej wojny, kiedy Niemcy były Niemcami a nie jakąś trzecią rzeszą. Niektóre wieszał mi osobiście prezydent Hindenburg”.

Majster był człowiekiem, który nas zaskakiwał. Po dwóch dniach współpracy w czasie krótkiej przerwy odpoczynkowej powiedział, że zapoznał się z wyżywieniem w obozie. Zdaje sobie sprawę, że z tego wyżyć nie można. Ale nasze kobiety są zapobiegliwe i w gruzach zburzonych domów znajdziecie piwnice, w których przechowują różne weki z owocami, warzywami i czasem z mięsem. Jedzcie to na miejscu, a jeśli trochę chcecie przewieźć do obozu dla kolegów, to musicie wymyślić sposób niebudzący podejrzeń.

Wymyśliliśmy. Układaliśmy weki na dnie wózka z narzędziami, na to kładliśmy narzędzia i na to górę drewna z rozbitych domów, jako paliwo dla naszych piecyków. Budziło to uznanie komendanta obozu i wachmanów.

Dywanowy nalot

W końcu stycznia 1945 roku nasza grupa porządkowała odcinek ulicy Hindenburga. Koło 14.00 odezwały się syreny alarmowe. Niebo zrobiło się ciemne od samolotów. Widzieliśmy zbliżającą się linię wybuchów charakterystyczną dla tzw. bombardowań dywanowych. Wraz z majstrem schroniliśmy się w domku szeregowym zajmowanym przez dwie starsze panie. Piwnicę adaptowano na schron. Strop był wzmocniony drewnianymi słupkami. Miejsc siedzących było mało, więc zarzuciłem na ramiona mój wojskowy płaszcz belgijski, niemal identyczny jak polski, i oparłem się o jeden z tych słupków. Zbliżający się „dywan bombowy” było słychać i czuło się narastające drgania. Nagle zgasło światło, usłyszałem głośny trzask i dźwięk rozsypujących się murów. Straciłem przytomność. Nie wiem, na jak długo.

Wróciłem do rzeczywistości chyba pod wpływem hałasu świadczącego o usuwaniu gruzów, które „otulały” mnie tak silnie, że nie mogłem się ruszyć. Stwierdziłem, że stoję nadal pod słupkiem wzmacniającym strop, ale on już nie stoi pionowo, tylko skośnie, utrzymując mnie w pozycji półleżącej. Otulający mnie drobny gruz sięgał do szyi, utrudniał oddychanie, uniemożliwiał wyciągnięcie ręki, ale boleśnie naciskał mnie tylko na lewą nogę, „podrapaną” w Powstaniu. Poza dźwiękami odgruzowywania słyszałem jęczenie jednego człowieka. Sprawdziłem, czy mogę mówić i ochrypłym głosem powiedziałem po polsku, a potem po niemiecku: „Kto żyje i może mówić niech się odezwie”. Odezwało się sześciu chłopców i majster. Nie odezwało się czterech i obie właścicielki domu.

Odgrzebano nas po następnych dwóch godzinach. Odgrzebywali nasi chłopcy, bo ktoś zawiadomił komendanta podobozu. Przybiegło ich prawie trzydziestu, ale pracowali głównie gołymi rękami. Pilnowali ich „nasi” wachmani, którzy nawet pomagali, pożyczając z okolicznych domów kilka łopat i kilofów.

Jak mnie wyjęto z zasypanej piwnicy, to nie mogłem chodzić, podobnie jak pozostali odgruzowani. Zaniesiono nas do obozu na drzwiach z rozbitego domu. Zjawił się felczer, który sprawował symboliczną opiekę medyczną nad tą placówką. Pobieżnie nas zbadał i powiedział, że wielogodzinne niedotlenienie prawdopodobnie u każdego spowoduje jakieś zakłócenia w funkcjonowaniu organizmu – najczęściej kłopoty z pamięcią.

Bilans tego epizodu był zły. Nie żyło dwóch naszych chłopców i obie właścicielki domu. Dwóch Niemcy zawieźli do wojskowego szpitala w Düsseldorfie. Jeden z nich był tym jęczącym w piwnicy, bo piecyk wywrócił się na jego nogę. Powiedziano nam później, że wyzdrowiał, ale nogę mu amputowano. Drugi doczekał w szpitalu do kwietnia, kiedy już weszły wojska brytyjskie.

Kilka dni nie chodziłem do pracy, ale potem wróciłem do grupy. Wrócił też majster i znowu się nam zasłużył w lutym, kiedy niemiecki system wyżywienia obozu niemal całkiem się załamał. Jak się o tym dowiedział, to następnego dnia przerwał naszą pracę już w południe i zaprowadził nas do swego domu. Był to typowy domek robotniczy. Jego żona była przygotowana na wizytę tylu „gości”. W jedynym większym pokoju był przygotowany stół i odpowiednia ilość krzesełek i ławek chyba przyniesionych z ogródka. Dwie kilkunastoletnie córki przyniosły miski z kartoflami okraszonymi skwarkami i zsiadłe mleko. Żona majstra była wyraźnie poruszona młodzieńczym wyglądem większości gości, a zwłaszcza małego blondyna, który przypominał jej syna zaginionego na wschodnim froncie. Miała nadzieję, że żyje i jest w rosyjskiej niewoli.

Ucieczka

W połowie grudnia 1944 roku odgłosy frontu wyraźnie się nasiliły. Dzisiaj wiemy, że była to ostatnia próba wznowienia ofensywnych działań niemieckiej armii, znana jako bitwa w Ardenach. Wtedy tego nie wiedzieliśmy. Wydawało nam się, że linia frontu szybko się zbliża, że wystarczy uciec i odczekać w ukryciu 2–3 dni, aby móc dołączyć do alianckich jednostek.

Mimo braku mapy zdecydowałem się na taką ucieczkę, ale udało mi się na nią namówić tylko jednego kolegę – nazywanego Rybką (nie wiem, czy to był pseudonim czy nazwisko).

Z uprzątanych gruzów wyciągnęliśmy dwa cywilne płaszcze i czapki. Były w złym stanie, ale w okresie intensywnych bombardowań to tylko mogło wzbudzać współczucie cywilnych Niemców.

Żeby nie narażać „naszego” majstra na nieprzyjemności, w dniu planowanej ucieczki zgłosiliśmy się do pracy w gazowni. W przerwie około 12.00 przeskoczyliśmy przez relatywnie niski płot i wolnym krokiem doszliśmy do przystanku tramwajowego. Zgodnie z planem wsiedliśmy do prawie pustego tramwaju jadącego do Krefeldu. Kilka dosiadających kobiet patrzyło na nas podejrzliwie, ale nie usiłowały pytać, kim właściwie jesteśmy.

Pomysł ucieczki bez mapy, większych pieniędzy i ciepłej odzieży nie był mądry. Poniosła mnie młodzieńcza fantazja. Od Krefeldu szliśmy dwa dni na zachód, kierując się narastającym dźwiękiem frontu i obserwacją coraz bardziej nerwowych ruchów niemieckich jednostek. Szliśmy bardzo wolno, ukrywając się w niewielkich terenach zadrzewionych, ogrodach działkowych i strefach, z których ewakuowano mieszkańców. Zdawaliśmy sobie sprawę, że złapanie nas w strefie frontowej może skończyć się tragicznie. Ta świadomość łączyła się z bieżącymi trudnościami. W nocy temperatury były znacznie poniżej zera. Niemal zamarzaliśmy. W domkach działkowych, do których na noc się włamywaliśmy, nie było żadnego ogrzewania i tylko raz znaleźliśmy stare koce, którymi można się było trochę przykryć.

Byliśmy już bardzo blisko tego, co nazywaliśmy frontem, a co w rzeczywistości było terenem bitwy o Ardeny, czyli głównie walk jednostek pancernych, nieustannie zmieniających położenie. Mieliśmy też okazję obserwować z ukrycia działania żandarmerii, w której ręce wpadła kilkuosobowa grupa cywili – chyba Francuzów. Dwie z tych osób zastrzelono. Z perspektywy obserwacyjnej nie widzieliśmy żadnego powodu.

Postanowiliśmy zrezygnować z naszego planu, ale w taki sposób, aby Wehrmacht mógł uznać, że nie była to ucieczka do wrogich armii. Uznaliśmy, że „poddamy się” wojsku albo policji w niedużym mieście, poza obecną strefą frontową. Wybraliśmy Wuppertal, do którego można było dojechać tramwajami z kilkoma przesiadkami. Wiedzieliśmy też, że było tam także „arbeitskommando” obozu w Dorsten, w którym byli jeńcy rosyjscy.

Tak zrobiliśmy. W słoneczne południe dotarliśmy do Wuppertalu. Usiedliśmy na ławce niewielkiego skwerku, zdjęliśmy cywilne płaszcze i wyrzuciliśmy je do pobliskiego kosza na śmieci. W zielonych mundurach belgijskich, bardzo podobnych do polskich, zaczęliśmy jeść kupioną za ostatnie marki i dostępną bez kartek sałatkę kartoflano-śledziową z kawałkami chleba, litościwie dodanymi przez bardzo młodą sprzedawczynię w małym sklepiku.

Z zajmowanej przez nas ławki widać było skrzyżowanie, na którym stał policjant regulujący ruch – a ściślej umożliwiający szybki przejazd wojskowym pojazdom. Podeszliśmy do niego. Patrzył przestraszonym wzrokiem na nasze mundury i furażerki. W pierwszej chwili mógł przypuszczać, że jesteśmy żołnierzami Aliantów. Moim całkiem znośnym (w tamtych latach) niemieckim wytłumaczyliśmy mu, że jesteśmy zbiegami z fatalnie prowadzonego podobozu jenieckiego w Gladbach i chcemy się dostać do obozu w Dorsten. Nie wiem, czy wszystko rozumiał, bo widać było, że strach go jeszcze nie opuścił. Ale grzecznie zaprowadził nas do nieodległego posterunku.

Komendant posterunku był bardziej pojętny, miał otwarte okna w pokoju i nasłuchiwał zwiększających się odgłosów frontu. Przyniesiono nam obfite śniadanie z herbatą z mlekiem, udostępniono łazienkę z prysznicem. Ale wieczorem, nic nie tłumacząc, zapakowano nas do samochodu i zawieziono do lokalnego więzienia. Strażnicy więzienni byli mniej uprzejmi. Niemal siłą wepchnięto nas do wieloosobowej celi zajmowanej przez przywiezionych do pracy cywilnych Rosjan i Ukraińców. Czymś się musieli narazić, że znaleźli się w więzieniu. Nie było wolnych prycz, nikt nie oferował pomocy. Przespaliśmy, a właściwie przeleżeliśmy noc na betonowej podłodze, pod pryczami. Rano poczułem, że ogarnia mnie mieszanka strachu i wściekłości. Pomyślałem, że jeśli ostro nie zareaguję, to się może dla nas źle skończyć. Wziąłem drewniany zydelek i zacząłem uderzać nim o metalowe drzwi celi. Przybiegli strażnicy z pałkami, a starszy Rosjanin powiedział: „głupio robisz, zaraz cię pobiją”.

Ale nie pobili. Wyciągnąłem z kieszeni czerwoną książeczkę z tekstem Konwencji Genewskiej w kilku językach – w tym po niemiecku. Spokojnym głosem powiedziałem, że ktoś popełnił błąd, bo mamy być traktowani jak jeńcy wojenni i jesteśmy pod opieką Wehrmachtu. Proszę mnie skontaktować z naczelnikiem więzienia. Jeden strażnik został, aby nas pilnować, drugi gdzieś pobiegł, zapewne po rozkazy. Wrócił szybko i powiedział, że naczelnik kazał nas przyprowadzić.

Naczelnik nas zaskoczył. Przepraszał – że on nic nie wiedział, bo przywieźli nas w nocy. Że już dzwonił do Dorsten i Gladbach, wszystko potwierdzili. Popołudniu przyjedzie po nas wojskowy strażnik i zabierze do miejscowego podobozu, nadzorowanego przez Dorsten. Zafundował śniadanie i zjadł je z nami. Rozmawialiśmy o aktualnej sytuacji militarnej. Nie miał żadnych wątpliwości, że wojska alianckie za kilka dni zajmą miasto. Zastanawiał się tylko, kiedy i czy powinien wcześniej wyjechać z rodziną do krewnych w Bawarii, czy zostać i zameldować się nowym władzom. Doradzaliśmy drugie rozwiązanie, tym bardziej że zapewniał nas, iż wprawdzie jest członkiem NSDAP, ale nigdy nie zgadzał się na przyjmowanie więźniów bez wyroku lub pisemnego rozkazu władz. Dał do zrozumienia, że jeśli będzie taka potrzeba, powoła się na nasz przypadek i liczy na pozytywną opinię.

Popołudniu przyjechał po nas wachman. Sam nam powiedział, że jest z ostatniego naboru i ma ponad 60 lat. Zawiózł nas tramwajem do miejscowego podobozu jenieckiego i zostawił w sekretariacie komendanta. Komendant przyjmował jakiegoś zewnętrznego gościa. Umundurowana sekretarka kazała nam czekać i poczęstowała herbatą. Słysząc naszą rozmowę powiedziała: „O – mówicie po polsku. Komendant też zna ten język”.

Drzwi od gabinetu nagle się otworzyły i komendant odprowadził gościa na korytarz. Był wysokim, bardzo przystojnym porucznikiem, bez prawej ręki, z podwiniętym rękawem zakończonym opaską z napisem „ostfront”. Oczywiście żelazny krzyż pod szyją i bardzo dużo – jak na młodego porucznika – baretek innych odznaczeń na mundurze. Wprawił nas w stan zdziwienia, kiedy przechodząc powiedział bezbłędną polszczyzną: „Panowie Polacy? Z Powstania w Warszawie? Za chwilę was poproszę”.

Nie czekaliśmy długo. Chyba bardziej od nas zdziwiona sekretarka wybiegła gdzieś na kilka minut, zostawiając nas w ogóle bez nadzoru. Potem wprowadziła nas do gabinetu, gdzie na stoliku stała taca z ciastem, kieliszki i butelka wina. Komendant rozlał wino i wytłumaczył nam, skąd zna język polski. Jego krótka opowieść była dowodem wpływu, jaki na losy ludzi może mieć wojna.

Urodził się w Polsce, w Chorzowie. Był zaledwie o kilka lat starszy od nas. Ojciec należał do osiadłej mniejszości niemieckiej i był dyrektorem należącej do Niemców kopalni. Ukończył polską szkołę średnią i zdał polską i niemiecką maturę. Zaraz po zajęciu Polski cały Śląsk włączono do Rzeszy. Zmobilizowano go, jako inteligenta wysłano do przyspieszonej szkoły oficerskiej pod Monachium. Po rozpoczęciu wojny z ZSRR mianowano podporucznikiem i wysłano na front wschodni. Tam zachowywał się dzielnie, stąd szybki awans na porucznika i liczne odznaczenia. Stąd też, po odniesieniu ciężkich ran i utracie ręki, odpoczynkowa „posada” w obozach jenieckich.

Dano nam przyzwoitą kolację, osobny pokój na przenocowanie z dodatkową butelką wina (nota bene francuzkiego). Rano, mniej stary wachman zawiózł nas samochodem do obozu VIJ w Dorsten. Komendant, żegnając nas, dał mi list do swoich ciotek, które nie chciały się ewakuować i, jak sądził, nadal mieszkają w Chorzowie. Miał rację, ale list mogłem doręczyć dopiero w grudniu 1945 r.

Łagodność w dźwięku armat

W Dorsten zamknięto nas w pomieszczeniu komendantury traktowanym jako areszt. Dopuszczano jednak naszych kolegów i wybranych mężów zaufania. Straszyli nas, że mimo działań obrońców (zresztą w cywilu adwokatów) i spodziewanego końca wojny wyrok oficerskiego sądu obozowego może być wysoki – jak zwykle po ucieczkach. Czułem pewien niepokój, ale jednocześnie z pozycji aresztanta lepiej widziałem zmiany zachodzące w zachowaniu niemieckiego personelu. I oni i my wiedzieliśmy już, że niemiecka kontrofensywa pod Ardenami skończyła się niepowodzeniem. Alianci byli wprawdzie zaskoczeni, ale już opanowali sytuację i znowu ruszyli do przodu. A armia rosyjska zbliżała się do Berlina.

Na posiedzenie „sądu” w naszej sprawie zaprowadzono nas następnego dnia. Było czterech oficerów. Jeden z nich wygłosił standardowe przemówienie oskarżycielskie. Że uciekliśmy z oddziału w Gladbach, naruszyliśmy wszelkie regulaminy, że należy nas ukarać co najmniej trzymiesięcznym odosobnieniem w obozowej izbie karnej. Nasz obrońca i ja powiedzieliśmy natomiast, że opuściliśmy podobóz w Gladbach, bo był fatalnie zarządzany, były częste przerwy w wyżywieniu, nie reagowano na nasze prośby o powrót do Dorsten. Postanowiliśmy sami tutaj wrócić, nie uciekaliśmy w kierunku frontu, o czym świadczy fakt, że oddaliśmy się w ręce policji w Wuppertalu, czyli na drodze prowadzącej do Dorsten. Powodem naszej ucieczki jest więc nieudolność wojskowej administracji w podobozie w Gladbach.

„Sąd” obradował krótko. Odsunięto nas na koniec sali, ale mimo to słyszeliśmy, jak przewodniczący, a zarazem komendant obozu w randze pułkownika (oberst) potwierdzał, że dostawał wiele skarg na szefa i personel w Gladbach. „A mówiłem, że on się nie nadaje na kierownika placówki”.

Łagodność wyroku nawet mnie zaskoczyła. Uznano, że nie orzeka się żadnej kary, ponieważ de facto nie uciekaliśmy, tylko chcieliśmy wrócić do głównego obozu. Mamy ponownie zająć miejsce w baraku, w którym mieszkaliśmy przed wyjazdem. Należą nam się po dwie paczki CK, które docierały do obozu podczas naszej nieobecności.

Spokojnie przeżyłem kolejne trzy tygodnie. Wraz z Rybką byliśmy modni jako uniewinnieni uciekinierzy. Zapraszano nas do kilku sektorów – rosyjskiego, francuzkiego i norwesko-duńskiego, abyśmy opowiadali historię tej nieudanej ucieczki i oceniali nastroje w cywilnych Niemczech.

Tadeusz Wojciechowski

Poprzedni

Spotkanie szefów mediów BRICS w Kazaniu

Następny

Chińscy i europejscy naukowcy dyskutują o prawach człowieka