Koncepcja napisania trzyczęściowych, syntetycznych wspomnień związanych z Warszawskim Powstaniem, powstała po opublikowaniu pierwszego odcinka w Trybunie z 01.08.2024 pt. „70 centymetrów”. Uważam, że powinienem przekazać Czytelnikom trzy wyjaśnienia. Piszę to wyłącznie z pamięci, bez konfrontowania z dostępną literaturą. A pamięć nie jest najlepsza, bo uległa uszkodzeniu (o czym w trzecim odcinku). Stąd mogą występować różnice z informacjami w literaturze m.in. dotyczące dat i kolejności zdarzeń. Piszę w czym uczestniczyłem lub co widziałem z mojej ówczesnej pozycji – harcerza, szeregowca, kaprala. Nie fantazjuję. Z pozycji ówczesnego oficera lub dzisiejszego historyka mogło to i może wyglądać inaczej.
Życząc przyjemnego czytania mam nadzieję, że mimo ułomności tego opowiadania, pomoże zainteresowanym zrozumieć ówczesną atmosferę.
Nie pamiętam dokładnie daty, ale było to chyba 29 września 1944 roku, kiedy wczesnym popołudniem wracałem do Śródmieścia z łączniczego kursu z Mokotowa i doszedłem do stałej, częściowo wykopanej i okopanej barykady przez Aleje Jerozolimskie (w rejonie dzisiejszego Domu Dziecka). Było to pilnowane, względnie bezpieczne przejście przez Aleje, wykorzystywane przez zmieniające „miejsce postoju” oddziały, łączników i, sporadycznie, ludność cywilną.
Kapitulacja
Aleje w czasie Powstania były zawsze puste, ale tym razem z towarzyszącymi kolegami zobaczyliśmy spory tłumek, blisko skrzyżowania z Nowym Światem, przed budynkiem Centrali Banku Gospodarstwa Krajowego, który przez całe Powstanie był zajmowany przez Niemców. Ktoś miejscowy, stojący w kolejce do przejścia, powiedział: „Od wczoraj nikt już tutaj nie strzela, a tam, przed bankiem, nasi handlują z Niemcami”.
Przez chwilę patrzyliśmy z daleka na ten spontaniczny bazarek, ale w końcu ciekawość wzięła górę. Dołączyliśmy do bazarku. Atmosfera była przyjazna. Niemcy z budynku BGK wyglądali na niedomytych i zmęczonych, ale wiedzieli więcej o toczących się rokowaniach. Byli pewni, że po dwóch miesiącach walk w Warszawie dostaną urlopy i na parę dni pojadą do rodzin. Handelek odbywał się na wesoło i wyłącznie wymiennie – towar za towar. Głównie były to przedmioty, które mogły uchodzić za pamiątki. Z naszej strony furorę robiły znaczki i kartki emitowane przez harcerską pocztę. Z ich strony – małe zdjęcia Adolfa Hitlera z życzeniami wygranych bitew i podpisem.
Mój szkolny niemiecki bardzo się przydawał. Dzięki niemu odbyłem interesującą rozmowę z jednym ze „starych” Niemców (z ówczesnej perspektywy starym – bo około 50 letnim). Powiedział, żebym na siebie uważał, bo wojnę już przegrali i niedługo się skończy. „Obozy jenieckie prowadzone przez Wehrmacht są niezłe i w nich się spokojnie przechowacie do końca wojny. Uważajcie tylko, aby nie przekazano was pod kontrolę SS – bo to skrajni faszyści”. Tą radą potwierdził mój pogląd, z którym nie wszyscy koledzy się zgadzali (wtedy i teraz!), że jednak nie wszyscy Niemcy są „źli” i – mimo innych pozorów – nie wszyscy namiętnie kochali Hitlera i jego „gwardię”.
Już następnego dnia sytuacja stała się bardziej klarowna. We wszystkich oddziałach odczytano lub zreferowano porozumienie wynegocjowane przez Bora – Komorowskiego i von dem Bacha. Dla nas, młodych szeregowców i podoficerów najważniejsze były trzy informacje. Że kapitulujemy, że mamy być traktowani jak jeńcy wojenni i że Niemcy zadecydują, w których obozach jenieckich zostaniemy umieszczeni. Informacje o ludności cywilnej nie były dla nas w pełni jasne. Wynikało z nich, że też będzie musiała opuścić miasto i zostanie skierowana do innych miejscowości Generalnej Guberni. Ale nie rozumieliśmy kiedy, jak i kto to będzie organizował i nadzorował. Były obawy, że operację będzie realizowało Gestapo z SS i część mieszkańców zostanie przewieziona do obozów koncentracyjnych. Bałem się o moją Matkę.
Na tle tych informacji rozgorzały natychmiast dyskusje wśród najmłodszych grup powstańców, w tym także grup i jednostek harcerskich. Chodziło o decyzję, na co się zdecydować. Czy wyjść do względnie bezpiecznych obozów jenieckich, ale stracić nie wiadomo na jak długo kontakt z rodziną i ciągłość kształcenia (większość zainteresowanych b była w najstarszych klasach gimnazjalnych albo rozpoczynała jakieś nielegalne studia), czy też wyjść z ludnością cywilną, ryzykując wywiezienie do obozu koncentracyjnego. Większość chłopców decydowała się na obozy jenieckie. Wyjątkami byli tacy, którzy wyglądali jak jeszcze młodsze dzieci, mieli krewnych lub przyjaciół w podwarszawskich miejscowościach. Zakładali, że uciekną w czasie ewakuacji i tam się „zadekują”. Niektórym to się udało.
Podróż przez Niemcy
Wyjście do niewoli, jeśli dobrze pamiętam, nastąpiło 05.10.1944. Oddziały ze Śródmieścia zgrupowały się na Jasnej od budynku Filharmonii, do Świętokrzyskiej, Świętokrzyską do placu Napoleona i Szpitalnej. Z grupą chłopców od Kilińskiego i z resztek oddziałów harcerskich wycofanych ze Starówki i związanych z Kwaterą Główną, ulokowaliśmy się na placu Napoleona. Do mego rodzinnego mieszkania na Szpitalnej było blisko, wykonałem więc chyba aż trzy kursy, przynosząc to, czego zaprzyjaźnieni chłopcy z daleko położonych lub zniszczonych domów najbardziej potrzebowali. A więc długie kalesony na nadchodzącą zimę w obozowych warunkach, koszule, stare plecaki turystyczne, ciepłe czapki, szaliki, lekkie koce, kurtki itp. Były to rzeczy nie tylko z mojego mieszkania, ale także od sąsiadów.
Moja Mama opuściła już piwnicę i była w mieszkaniu. Dała mi cztery zegarki Ojca, kilka swoich, złotych, ale mniej wartościowych pierścionków i kilkadziesiąt niemieckich marek. Była zdania, że dobrze robię wychodząc do niewoli, ale te wszystkie precjoza mogą mi jednak pomóc w trudnych momentach.
Kolumna ruszyła wczesnym południem. Skręciliśmy w prawo w Aleje Jerozolimskie i zatrzymaliśmy się dopiero przed placem Narutowicza. W połowie drogi pojawili się po obu stronach kolumny żołnierze Wehrmachtu, idący w dużych od siebie odstępach – około 50 – metrowych. Mieli być chyba tylko symbolem naszej kapitulacji, bo nie reagowali na nasze kontakty z nielicznymi grupkami cywilów na chodnikach.
Na dziedzińcu Akademika na placu Narutowicza, ci chłopcy, którzy mieli ze sobą broń, oddawali ją, dokładając do uformowanego składowiska. Kilku niemieckich oficerów od czasu do czasu salutowało, oddając – jak rozumiałem – bardziej honor tej broni niż jej nosicielom. W moim wzrokowym zasięgu wszystko odbywało się spokojnie, bez głośnych rozmów.
Po tym smutnym postoju kolumna ruszyła szybciej i wczesnym wieczorem dotarliśmy do Fabryki Kabli w Ożarowie. Rozlokowano nas w dużych budynkach fabrycznych. Było – używając literackiego określenia – „tłoczno, ale nie ciasno”. Znalazłem dobre miejsce do spania, gdzie natychmiast dołączył jeden z kolegów i dwie zaprzyjaźnione sanitariuszki, które uparły się zmienić mi opatrunki na nodze „podrapanej” przez mikroodłamki granatu. Mogły to zrobić, bo ofiarnie dźwigały „zdobyczne”, niemieckie torby z naszywkami Czerwonego Krzyża. Pojawił się też kocioł z płynem o kolorze kawy i parę worków z zeschniętymi kromkami chleba. Rozdawano po jednej kromce, ale i tak nie dla wszystkich starczyło. Jak było w innych budynkach – nie wiem. Ale mówiono mi, że podobnie.
Nie pamiętam, czy byliśmy w Ożarowie tylko jedną noc, czy dwie. Pamiętam jedynie uporczywe pogadanki przez megafony, wygłaszane w nienagannym języku polskim, w których uświadamiano nas o zagrożeniu komunizmem i namawiano do tworzenia jednostek paramilitarnych lub wręcz militarnych, wspomagających niemiecką armię w walce z tym zagrożeniem, czyli z ZSRR. O ile wiem, nie było żadnego odzewu.
Następnego dnia rano podstawiono pociąg złożony z krytych wagonów towarowych i kazano „załadować się” po ok. 20-30 osób w wagonie. Starsi oficerowie w osobnych wagonach. Kobiety (z było ich sporo – sanitariuszek, łączniczek, kucharek) też. W „moim” wagonie już po godzinie mieliśmy wydzielony ścianami z plecaków kącik toaletowy, w którym harcerskimi nożami i scyzorykami wydłubaliśmy w podłodze spory otwór, zastępujący sedes. Sprawdzał się znakomicie.
Pociąg jechał powoli, ale konsekwentnie na zachód, co wprawiało nas w dobry humor. Przed południem mijaliśmy Poznań. Zmieniano chyba ekipę kolejarzy lub wojskowych strażników, bo zatrzymaliśmy się na kilkanaście minut na stacji. Śpiewaliśmy wojskowe i harcerskie piosenki, wywiesiliśmy w okienkach chorągiewki z biało – czerwonych opasek, krzyczeliśmy do ludzi stojących na peronach, aby przynieśli nam wody. Szybko zorientowali się kim są „pasażerowie” pociągu. Kilkanaście osób (w moim zasięgu obserwacyjnym) podbiegło z butelkami wody, przygotowanymi do pracy kompotami i kanapkami, podając nam to przez okienka. Przez kolejowy megafon ostrzegano po niemiecku (Poznań był formalnie w Rzeszy), aby tego nie robić. Ale wojskowi strażnicy odwracali się udając, że tego nie widzą.
Przez noc jechaliśmy nadal na zachód, po północy mijając berlińską aglomerację. Powolne tempo tej podróży trwało do popołudnia następnego dnia. Mimo kilkakrotnych postojów nie wypuszczano nas z wagonów. Dopiero koło 15.00 strażnicy przekazali informację, że to już koniec „wycieczki” y i będziemy się „wyładowywać”. Z kolejowych napisów wynikło, że jesteśmy w miejscowości o nazwie Fallingbostel. Powiedziano nam, że tu jest jeden z największych obozów jenieckich o numerze XIB, i że właśnie w nim rozpoczynamy pobyt w niemieckiej niewoli.
Wędrujący jeniec
Do obozu szliśmy przez miasto ok. 3 km. Wielu mieszkańców stało na chodnikach i 1wykrzykiwało w naszym kierunku obraźliwe epitety. Czoło kolumny stanowili oficerowie, ale przed nimi uformował się spontanicznie poczet sztandarowy z biało – czerwoną chorągwią średnich rozmiarów, którą ktoś musiał zabrać z Warszawy. I ta chorągiew spowodowała przykry, ale i ciekawy epizod. Z tumu wyskoczył kilkunastolatek w mundurze Hitlerjugend i opluł ten sztandar. Chorąży odtrącił go drzewcem Tłum zaczął wrogo szumieć. Ale też z tłumu wyszedł starszy pan w mundurze z oznaczeniami podpułkownika (oberstleutnant), z wiszącym pod szyją żelaznym krzyżem wysokiej klasy. Przytrzymał chłopaka za krawat ze swastyką i silnie spoliczkował skórzanymi rękawiczkami, a potem głośno powiedział – byłem bardzo blisko, więc wyraźnie słyszałem – że jeńców trzeba traktować z szacunkiem i chcemy, żeby naszych też tak traktowano w niewoli. A zachowanie chłopaka hańbi pruskie tradycje wojskowe. Po tym incydencie tłum widzów się uspokoił i już bez problemów dotarliśmy do obozu.
Droga prowadziła przez ogromny sektor Francuzki. Francuzi urządzili nam powitalną manifestację. Stali przy siatkowym parkanie i na dachach najbliższych baraków, śpiewali Marsyliankę, klaskali, gratulowali, posyłali całusy naszym paniom, rzucali w nas prezentami w postaci pochodzących z paczek CK małych tabliczek czekolady, papierosów, puszek z szynką. Część naszych chłopców była autentycznie wzruszona. U niektórych łzy towarzyszyły uśmiechom.
Ale w Falligbostel byliśmy zaledwie kilka dni. Oddzielono oficerów i wysłano ich do „oflagów”, czyli obozów oficerskich. Zabrano nasze dziewczyny i wysłano je w nieznanym nam kierunku. Później okazało się, że do Oberlangen, gdzie powstał obóz kobiecy.
Chyba przez dwa dni podoficerowie niemieccy zbierali nas na placu apelowym i usiłowali stworzyć – zgodnie z zasadą „ordnung muss sein”- porządną ewidencję. To się nie bardzo udawało. Byli chłopcy, którzy mieli wydawane w GG „kenkarty”, jednokartkowe legitymacje AK, albo legitymacje szkolne. Ale część chłopców nie miała żadnych dokumentów, bo wszystko spaliło się w ich mieszkaniach w czasie Powstania. Byli też tacy, którzy traktowali to, jak zabawę. Jeden z zaprzyjaźnionych chłopców o popularnym nazwisku powiedział mi, że tu spełni swoje marzenie zaliczenia do arystokracji. Mówił Niemcom, że wszystkie dokumenty zostały zniszczone w czasie Powstania, a on nazywa się Potocki i urodził się w jednym z rodzinnych majątków pod Lwowem. Koledzy mogą to potwierdzić. I zmęczeni niemieccy kaprale tak to zanotowali.
Ja miałem tak zniszczoną kenkartę, że trudno było coś odczytać. Kilkakrotnie była zalewana wodą w czasie przechodzenia przez palące się domy i sektory. W legitymacji AK nie było natomiast żadnych informacji identyfikujących. Niemiecki kapral coś notował i rozmawiał ze mną tylko trochę o mnie, a głównie o tym, jak nienawidzi takiej urzędniczej pracy.
Po tych kilku dniach zakomunikowano, że część z nas zostanie przewieziona do obozu VJ w Dorsten. Bardziej sympatyczni „wachmani” mówili nam, że to relatywnie niewielki obóz i bardzo sprawnie administrowany. No i znowu bliżej zachodniego frontu.
Przewieziono nas samochodami. Odnieśliśmy na miejscu pozytywne wrażenie. Baraki były stabilne i względnie czyste, w sąsiednim, odgrodzonym siatką sektorze byli Rosjanie i Polacy od Berlinga. Polityczne tematy, poruszane przy siatce, stanowiły dodatkową atrakcję.
Zainstalowaliśmy się na solidnych pryczach, odebraliśmy paczki CK, których transport właśnie nadszedł, i ponad dwa tygodnie żyliśmy względnie spokojnym życiem jenieckim.
Spokój przerwała nam propozycja dobrowolnego przeniesienia do pracującego oddziału (Arbeitskommando), w którym dostaniemy znacznie lepsze wyżywienie, parę marek za pracę i możliwość ich wydania w normalnych sklepach. Oddział miał numer 365 i był zlokalizowany w sporym mieście – Munchen Gladbach. Zgłosiło się ponad 130 chłopców skuszonych jeszcze wyraźniejszą bliskością zachodniego frontu.
Jak wysiedliśmy z dowożących ciężarówek, zobaczyliśmy cztery rozpadające się baraki; przechylone od podmuchów bomb, oczywiście ogrodzone i stojące między pustymi (tylnymi) ścianami mieszkalnych budynków. Zrozumieliśmy, że tym razem popełniliśmy błąd; zgadzając się na to przeniesienie.