30 listopada 2024

loader

Bronisław Wildstein – spojrzenie w oko węża

Paweł Śpiewak napisał w 2016 roku w tekście „Nie patrz w oko węża”: „Wildstein nie zostanie największym polskim pisarzem, żeby nie wiadomo jak władza się starała (…) Ks. Oko nie zastąpi ks. Bonieckiego. Nie udawajmy: tombak może udawać złoto, ale jest tombakiem”. Nie jestem aż tak złośliwie surowy w stosunku do Bronisława Wildsteina jako pisarza, choć trudno go znieść jako propagandystę TVPiS, który nawet nie próbuje udawać, że prowadzi program publicystyczny jako bezstronny moderator. W końcu dlaczego miałby być „największym polskim pisarzem”? Wystarczy by był interesujący, by coś do literatury wnosił.

Staram się konsekwentnie stosować zasadę, by pisarza oceniać jedynie podług kryterium wartości jego pisania, tak jak ją oceniam, a w krytyce istnieją tylko kryteria subiektywne, a nie według jego biografii czy poglądów.
Choć od poglądów Bronisława Wildsteina dzieli mnie przepaść, obserwuję twórczość tego pisarza o wysokich ambicjach. Mam na myśli zarówno ambicje czysto literackie, artystyczne, jak i intelektualne.
Jego powieści i opowiadania, takie jak „Jak woda” (1989, Nagroda Fundacji im. Kościelskich 1990), „O zdradzie i śmierci (czyli przypisy do Plutarcha)” (1992), „Brat” (1992), o polskim Paryżu lat osiemdziesiątych, „Przyszłość z ograniczoną odpowiedzialnością” (2003), „Mistrz” (2004), osnutą wokół postaci Jerzego Grotowskiego, „Dolina nicości” (2008), „Czas niedokonany” (2011), „Ukryty” (2012) czytałem z dużym zainteresowaniem.
Do „Doliny nicości” nawet wracam od czasu do czasu, nie z racji ideowego pobratymstwa z autorem rzecz jasna, ale jako do zajmującej powieści z kluczem – pod kryptonimami pojawiają się tu m.in. Adam Michnik, Jerzy Urban czy Lesław Maleszka).
Przy czym nie uważam Wildsteina za tzw. tzw. „urodzonego” prozaika, jako że jego pisarstwo nie ma w sobie owej „organiczności” charakterystycznej dla wybitnych czy wielkich pisarzy, tego „czegoś”, co poza umiejętnościami czysto profesjonalnymi tkwi w pisarskim „de-en-a”, co stanowi o prawdzie, jednym z najważniejszych warunków wartości dzieła. Pisarstwo intelektualisty Wildsteina nie jest najwyższej próby.
Nawet w najlepszych fenomenach jest zbyt spekulatywne, „mózgowe”, brak w nim artystycznej spontaniczności nadającej prozie prawdę życia „naturaliter” i smak estetyczny, widać w nim warsztatowe „szwy”, a przy tym jest nierówne. Obok bardzo bardzo dobrych, także stylistycznie, opowiadań z tomu „O zdradzie…, , bardzo dobrego, intrygującego „Mistrza” czy chyba artystycznie najwybitniejszej jego, jak dotąd, powieści, którą jest „Dolina nicości” (nieprzypadkowo nagrodzono go za nią nagrodą im. Józefa Mackiewicza) są też słabsze: „Brat”, trochę nijaka „Przyszłość z ograniczoną odpowiedzialnością”, „Ukryty” i „Czas niedokonany”, którym daleko do finezji „Doliny nicości”.
Daleko zwłaszcza „Czasowi niedokonanemu”, zakrojonemu na rozległą w czasie epikę, ale napisanemu niestarannie, jakby w pośpiechu, w poetyce przypominającej swoim schematyzmem socrealizm, jego publicystykę i prozę, a także w ogóle wszelakiego sortu literaturę tendencyjną, której po „prawej stronie literatury” jest bfitość.
Nad literackimi wadami prozy Wildsteina przechodziłem i przechodzę jednak do porządku dziennego, bo interesowała i interesuje mnie w niej przede wszystkim jej „polityczność”, forma w jaką ujmował swoje, niemiłe mi, polityczne poglądy, obserwacje i diagnozy.
Interesowała mnie jego optyka spojrzenia na III RP, na tzw. pokolenie solidarnościowe, na jego rozrachunki z jej przeszłością i teraźniejszością, z jej wadami, kompleksami i obsesjami, z problemami wiary, winy i zdrady.
Inna sprawa, że mnie te ich nieco infantylne dylematy trochę irytowały, a i nieco śmieszyły, a na pewno były i są egzotyczne ze swoim quasi-religijnym charakterem – te napięcia między ideą a praktyką, winą i odkupieniem, wiarą i rozczarowaniem.
Podobna motywacja kierowała mną, gdy sięgałem po kolejne powieści polityczne Stefana Kisielewskiego, który (poza jednostkowym przypadkiem „Sprzysiężenia”, 1947) nie objawił się jako wybitny prozaik, ale ich lektura wciągała specyficznym spojrzeniem na sprawy polskie i politykę czasów PRL oraz na klimat epoki. Skądinąd, sam Wildstein jest świadomy charakteru swojego pisarstwa, gdy zauważa: „Wszystkie moje książki są książkami idei, ponieważ jest to zawsze próba zrozumienia świata”. No cóż, idee, rzecz piękna, jednak na jedyne czy główne tworzywo dobrej literatury się nie nadają.
I są narzędziem pisarzy-doktrynerów, których w historii literatury jest całkiem potężna gromadka. Dobra literatura wychodzi od prawdy egzystencji i może dopiero w dalszej konsekwencji dojść do „idei”.
Kierunek odwrotny rzadko rokuje nadzieje na dobrą prozę. Szczęśliwie Wildstein, pisarz świadomy, stara się, jak może, choć z różnymi rezultatami, by w tę pułapkę nie wpadać.
W tym roku ukazał się kolejny tom prozy Wildsteina, składający się z trzech obszernych opowiadań i dwóch utworów napisanych z myślą o scenie, względnie o słuchowisku radiowym.
Opowiadanie „Lew”, napisane w formie polityczno-szpiegowskiego thrillera, dotyka kwestii nie od dziś nurtującej Wildsteina jako publicystę i jako prozaika – kwestii „pychy rozumu”. Spędził on sporo lat we Francji, ojczyźnie Oświecenia, ale nie lubi tego kierunku, który postrzega z pozycji prawicowo-konserwatywnych i który podobnie jak wielu bliskich mu ideowo publicystów i badaczy obarcza winą za kryzys „cywilizacji chrześcijańskiej” (cokolwiek by to pojęcie oznaczało) od dwustu lat. Owa „pycha” prowadzi, zdaniem Wildsteina, do apokaliptycznych konsekwencji, do klęsk cywilizacji europejskiej, choć nietrudno wyobrazić sobie argumentację na rzecz tezy przeciwstawnej: że to deficyt rozumu przyczynił się do tych plag, które trapią ludzkość coraz intensywniej.
Z kolei „Kryształowy Gmach” to owoc z gałęzi innej idiosynkrazji Wildsteina, czyli niechęci do „brukselskiej biurokracji”, do jej alienacji, „pustki duchowej”, będącej rezultatem „nicości” współczesnego Zachodu ( tak jakby Polska była tej „nicości” pozytywnym wyjątkiem).
W opowiadaniu „Babel”, naukowiec socjolog przeżywa kryzys zrozumienia współczesnego świata, nie potrafi objaśnić go nie tylko swoim studentom, ale także sobie samemu. To oskarżenie kultury, która stając się nieczytelną dla samej siebie, stała się jałowa. Z utworów scenicznych, „Głos z innego świata” jest wystylizowany na seans spirytystyczny, w którym „X” łowi głosy z odległej przeszłości.
Trochę przekombinowany strukturalnie tekst, a raczej sekwencja tekstów-wypowiedzi, prowadzi do konkluzji, że żyjemy w świecie cierpiącym na epidemię niezrozumienia. Ludzie przeszłości nie rozumieją teraźniejszości, tego co nastąpiło późnej, ludzie teraźniejszości nie rozumieją przeszłości, nawet przez pryzmat tego, co się w międzyczasie stało.
Żyjemy w świecie, który jest siecią wzajemnego niezrozumienia, świecie zamętu. „Koniec świata, czyli Konrad nie żyje”, to w punkcie wyjścia nawiązanie do szekspirowskiej „Burzy”, bo jest tu Kaliban, Prospero, Ariel, Trynkulo, Miranda, Stefano, Ferdynand, ale i do „Snu nocy letniej” (Spodek), do „Jak wam się podoba” (Rozalinda, Ganimed), do „Operetki” Gombrowicza (Albertynka), do „Wyzwolenia” Wyspiańskiego (Konrad, dyrektor teatru).
Ta parateatralna przestrzeń postaci jest pretekstem do stawiania pytań o status współczesnego człowieka, który zamiast biernie wypełniać narzucone mu przez los i społeczeństwo role, ma ambicję kreowania ich po swojemu, stąd metafora sceny teatralnej. Znów odzywa się tu antyoświeceniowa idiosynkrazja Wildsteina.
A jednak gdy się czyta te ostatnie jego prozy, pojawia się uczucie niedosytu. Wildstein czuje się jednak lepiej w entourage’u polskim, w krajowym kontekście („Mistrz”, „Dolina nicości”) niż w wyspekulowanych abstraktach. W tomie „Lew i komedianci” abstrakty niestety przeważają nad żywą materią prozy. Czekam, „sprzeczny” czytelnik Wildsteina, na jego prozę, która przeskoczy „Dolinę nicości”, powieść ideowo dość wredną, ale artystycznie wartościową.
Jeśli jednak Wildstein chciałby przejść na wyższy, dojrzalszy etap pisania (stać go na to, ma po temu wystarczające atuty i zgromadzone przez dziesięciolecia zasoby), to powinien spełnić pewien warunek.
Powinien zacząć pisanie od zmierzenia się z prawdziwym tworzywem egzystencji, uwolnić w sobie imperatyw prawdy, uwolnić się od przesądów filozoficznych i ideologicznych.
I dopiero wtedy, skoro taka jego wola, zmierzać do konkluzji teoretycznych, zamiast dopasowywać tworzywo prozy do z góry przyjętych aksjomatów. Bo „tylko prawda jest ciekawa”.

Bronisław Wildstein – „Lew i komedianci”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021, str. 286, ISBN 978-83-8196-295-7

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Sadurski na dzień dobry

Następny

Raport z Gomory