7 listopada 2024

loader

Drwina doskonała Zanussiego

fot. Liczba doskonała - materiały prasowe

Filmu Krzysztofa Zanussiego nie wypada opowiadać, jak jakiegoś byle serialiku czy kinowej konfekcji. Ograniczmy się więc do minimum. W „Liczbie doskonałej” jest triada postaci: stary, zamożny cynik o farbowanych włosach, Joachim (Andrzej Seweryn), młody, bardzo utalentowany matematyk Dawid (Jan Marczewski) i zakochana w nim młoda kobieta Ola (Julia Latosińska). 

Nie ma tu jednak kuszenia młodego idealisty przez starego, zepsutego szatana jak w „Barwach ochronnych”. Dziś takich młodych idealistów już nie ma, już prędzej trafi się stary idealista. Młody uczony też jest cyniczny, pragmatyczny do bólu (skrupulatnie obliczył ile potrzebuje zarobić w USA, by żyć bez pracy w dostatku do końca życia, a idealistycznie i jakby mistycznie zakochaną w nim kobietę traktuje czysto przedmiotowo. 

Pomiędzy starym Joachimem a młodym Dawidem rozgrywa się rodzaj filozoficznego dialogu, trochę amorficzny, nieokreślony, bez dominacji jakiejś wyrazistej linii. Stary cynik nie imponuje mu ani intelektem (ma nad nim raczej przewagę doświadczenia) ani bogactwem, bo Dawid też jest zamożny jak na swoje potrzeby. Kobieta jest z boku, nie jest szczególnie istotną protagonistką, wyraża po prostu bezinteresowną miłość, deficytową jakość w tej cywilizacji.  Nie na aspektach moralno-filozoficznych chciałbym się  jednak skoncentrować, lecz na „Liczbie doskonałej” jako na filmie, dziele sztuki filmowej, tak to na wyrost nazwijmy. Tym bardziej, że w tym akurat filmie Krzysztof Zanussi nie szukał nowych szlaków ciekawych myśli i pytań, lecz poprzestał na tematyce raczej już wyeksploatowanej i podanej dość łopatologicznie.

Filmy Krzysztofa Zanussiego spotykały się w ostatnim kilkunasto leciu nie to, że z krytyką, lecz wręcz ostentacyjną niechęcią i pogardą, jak konserwatywnego „dziadersa nad dziadersy” współczesnego kina. Tak przyjęto przed poprzedni jego film „Eter”, moim zdaniem interesujący i godny uwagi. Co zatem oglądamy na ekranie w „Liczbie doskonałej”? 

Obraz jakby z lichej taśmy ORWO-wskiej, brudny, brunatny, ziarnisty, niewyraźny, co było plagą, która dotknęła lat wiele filmów polskich w latach siedemdziesiątych. Do tego praca kamery jakby to była niegdysiejsza „szesnastka” używana „z ręki”, montaż jakby wykonał go niezbyt zdolny adept w ramach etiudy egzaminacyjnej w szkole filmowej, a nie doświadczony i światowy mistrz. 

Na dokładkę film inkrustowany jest animacjami jak z popularno-naukowych filmów z lat sześćdziesiątych dla szkół średnich Pojawiają się też jawne kiksy realizacyjne, jak ten ze sceną potrącenia Joachima przez ciężarówkę. 

Czy jest możliwe by Zanussi nieświadomie popełnił takie błędy lub nawet popełniwszy je, nie zweryfikował ich w procesie produkcji? Wydaje mi się to niemożliwe. A to inspiruje mnie do następującej hipotezy: Krzysztof Zanussi zadrwił sobie ze swoich szyderców i wrogów, tych, którzy od lat, nie bacząc na jego niegdysiejszy dorobek, czynili mu afronty i impertynencje (jak n.p. niedopuszczenie do konkursu na zeszłorocznym festiwalu w Gdyni), posuwając się nawet do dyskryminowania go w świecie filmowym. 

Mam wrażenie, że Zanussi, ten „arbiter elegantiarum”, postanowił tym razem pokazać im „środkowy palec”, udowodnić, że może sobie pozwolić na film nie tylko będący zaprzeczeniem atrakcyjnej filmowości, ale nawet elementarnego profesjonalizmu, na film ostentacyjnie „skopany”, że gwiżdże na ich gusta i kryteria atrakcyjności, że stać go na filozofowanie w byle jakim opakowaniu, z nieco kiczowatym, moralistycznym finałem. 

I może właśnie z tego powodu warto tę „szyderę” starego mistrza obejrzeć na własne oczy.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Krecz Świątek

Następny

Premiera„Małego Księcia” w Teatrze Polskim