29 listopada 2024

loader

Gęste nic

fot. Teatr Ateneum

Trudno wyobrazić sobie teatr izraelski bez Hanocha Levina, ojca założyciela hebrajskiej dramaturgii, którego dramaty stanowią trzon repertuaru wielu teatrów w Izraelu.

Po sukcesie „Krum”” i po publikacji tomów jego dramatów staraniem ADiT coraz częściej trafiał na polskie sceny – teraz triumfalnie wraca melancholijną groteską „Wzrusz moje serce” wystawioną w warszawskim Teatrze Ateneum w reżyserii
Artura Tyszkiewicza. Polską prapremierę miała ta mało znana sztuka Hanocha Levina w Teatrze Nowym w Poznaniu (2010, reż. Mariusz Puchalski) pod zmienionym tytułem „W sobotę o ósmej”, ale przemknęła niezauważona, odczytana jako melodramat, błahostka. Komplementowano Beatę Kurdej za rolę uwodzicielskiej piosenkarki i to wszystko.

Po raz drugi sięgnęła po ten tekst Małgorzata Bogajewska, dając groteskowy spektakl na Scenie na Woli Teatru Dramatycznego (2015). W przedstawieniu tym błyszczał Waldemar Barwiński jako sędzia Lamka, a i całość nie wyglądała wcale na melodramat. To nie była banalna opowiastka obyczajowa, nawet coś więcej niż groteska – raczej rodzaj metafory ludzkiego losu, doprawionej wieloma przyprawami, wśród których wysmakowana zabawa językiem i nawiązania do wielu gatunków repertuaru rozrywkowego grały niepoślednią rolę.

Sędzia Lamka (Waldemar Barwiński) trwał w przeświadczeniu o wielkiej miłości łączącej go z szansonistką Lalalalą (Agata Wątróbska) i zadręczał swymi doznaniami jedynego przyjaciela, Pszoniaka (Robert T. Majewski) – tym zaś pomiatała ślubna małżonka Jakotaka (Magdalena Smalara). Roje klientów, którym Lalalala udostępnia swoje wdzięki, nie zmieniały jego wyobrażenia o miłości namiętnej a dozgonnej. Bogajewska sportretowała ludzi uwięzionych w swoim losie, przegranych i na swój sposób heroicznych.

Na premierę przyjechał specjalnie z Izraela tłumacz sztuki, znawca i entuzjasta twórczości Levina, Michael Handelzalc zaproszony jednocześnie na trwające w tym czasie Warszawskie Spotkania Teatralne. Stary wyjadacz teatralny, przez 40 lat niestrudzony recenzent izraelskiej gazety „Haaretz” tak uległ magii tego spektaklu i jego obsadzie, że podczas swego pobytu w Warszawie zrezygnował z oglądania innych spektakli codziennie przesiadując na przedstawieniu „Wzrusz serce moje” Bogajewskiej i delektując się jego aktorskim dopracowaniem.

Teraz o tej rzadko grywanej sztuce Levina przypomniał Teatr Ateneum, którego szef zasłynął w przeszłości jako specjalista od Levina w szczególności brawurowym spektaklem „Sprzedawców gumek” w Teatrze Imka (2010), ale i o rok późniejszym spektaklem w Teatrze Ateneum „Shitz” (2011) m.in. z udziałem Wiktora Zborowskiego.

U Levina, jak wiadomo,

najważniejszy jest język

– ani realistyczny, ani groteskowy, ani psychologiczny, ani poetycki, ale łączący wszystkie te rodzaje wypowiedzi, uformowany wedle jemu znanej gramatyki w spójny, realistyczno-poetycki moralitet. Dlatego zdania brzmią na pozór koślawo, sztucznie, jakby miały przedrzeźniać dialog. Tyszkiewicz dowiódł „Shitzem”, że doskonale umie taki dialog na scenie zorganizować, aktorzy świetnie to podchwycili, także w partiach wokalnych, które stanowiły integralną część tej opowieści o prawdziwych losach zwykłych ludzi, marnujących sobie nawzajem życie. Barierą, którą aktorzy muszą pokonać każdego wieczoru, jest publiczność, bo dla niej język Levina wciąż jest zagadką. Tyszkiewiczowi było łatwiej z młodą publicznością w Imce, gdzie wystawiał wspomnianych „Sprzedawców gumek”. W Ateneum przekonywał do Levina publiczność przyzwyczajoną do tradycyjnych rozwiązań.

Tak to komentował po premierze Shitza Tadeusz Nyczek (teraz szef literacki Ateneum): „Shitz”, wystawiony w 2010 r. w Krakowie, a teraz w warszawskim Ateneum, to groteskowa komedia, melancholijny kabaret i brutalne okrucieństwo. Bohaterowie zachowują się czasem jak rozjuszone zwierzęta, skaczące sobie do oczu, ale za chwilę potrafią zaśpiewać beztroską piosenkę o miłości do frytek. Raz siadają na kanapie, kiedy indziej na sedesie. I nie ma co się gorszyć, bo to należy po prostu do stylu Levina. Z „Shitza” w Ateneum jedni wychodzą zachwyceni, inni do niemożliwości wkurzeni, żeby nie powiedzieć gorzej. Sam Levin na pewno byłby zachwycony”.

Ci, którzy oglądali „Sprzedawców gumek”, a teraz zobaczyli (lub zobaczą) spektakl „Wzrusz moje serce” w Ateneum mogą odnieść wrażenie, że to dalszy ciąg tamtego przedstawienia, albo

historie bliźniaczo podobne

o zbliżonej temperaturze, klimacie i poetyce. Nietrudno w tym dostrzec w tym oryginalny, osobny styl pisarza.

Sztuka Levina opowiada o trójce bohaterów, aptekarce Beli Berło i jej dwóch adoratorach. Szmuel Sprol odziedziczył po ojcu 10 tys. opakowań pierwszorzędnych prezerwatyw produkcji australijskiej, które teraz usiłuje spieniężyć lub zainwestować jako współwłaściciel apteki. Johanan Cingerbaj jest skromnym urzędnikiem miejskim, który nie cieszy się powodzeniem u kobiet. Dysponuje niewielkim kapitalikiem, który aptekarka chętnie zainwestowałaby w swoją kulejącą aptekę. Lata jednak mijają i wciąż nie dochodzi do ostatecznego wyboru partnera. Bohaterowie, żywiąc wyobraźnię mirażami i fantazjami niedoszłych finansistów, przeoczają, że czas mija. Ta dość ryzykowna i naznaczona groteską komedia – osią sporu jest wszakże 10 tys. opakowań gumek – pokazuje jak łatwo prześlepić swoje szczęście i samemu skazać się na samotność. Reżyser Artur Tyszkiewicz znalazł odpowiedni styl dla tego przedstawienia, który łączy elementy groteski, metaforycznej mglistości i hiperrealizmu – służy też temu sterylna scenografia, w której funkcjonalny detal symbolizuje zmianę przestrzeni (świetne rozwiązanie zastosował do „wybudowania” na scenie apteki – to obrotowa toaletka z okienkiem zamiast lustra), i budująca nastroje muzyka Jacka Grudnia. Janusz Chabior (spadkobierca) i Łukasz Simlat (urzędnik) tworzą postacie wyraziste, naznaczone stygmatem swego przeznaczenia, ale króluje na scenie Aleksandra Popławska jako triumfująca Bela, pełna energii i determinacji kobieta, która nie daje się omamić obietnicom mężczyzn, choć jej trzeźwy dystans zaprowadzi ją do katastrofy.

Jak widać, Levin świadomie żongluje rozmaitymi stereotypami,

wciąga widza w pułapkę

ustawionej gry, w której nie można zwyciężyć. Ten sam zabieg stosuje w komedii „Wzrusz moje serce”. O tytule aż rycząco romantycznym, ale przecież przewrotnym i wcale nie tak śmiesznym, jak by się mogło wydawać. Tyszkiewicz poszukał sensów głębiej, w podtekście, ukrytych pod kulejącym i rwącym się dialogiem, zasłoniętym nieumiejętnością porozumienia albo pozorem porozumienia, które łączy czwórkę bohaterów dramatu.

Czwórkę? Otóż tym razem – trójkę. Reżyser zdecydował się połączyć w jedną postać dwie przeciwstawne charakterem i sposobem bycia bohaterki, dynamiczną Lalalalę, nieudaną szansonistkę, zwodzącą zakochanego w niej sędziego Lamke, i ospałą Jako-taką, pławiącą się w wiecznych pretensjach żonę Pszoniaka i wołającym o pomstę do nieba nieróbstwie, powierzając kuszący awers i odpychający rewers kobiecości ekstrawertycznej i introwertycznej, ale za każdym razem zaborczej, Julii Kijowskiej. Aktorka po kilkuletniej przerwie wraca na scenę Ateneum wielką podwójną kreacją o niepokojącej sile, nadmiarze energii i energii wypompowanej, ale w każdym wcieleniu rozdygotanej emocjami. Prowadzi podwójną grę jako Lalalala, dręczycielka marzycielskiego sędziego Lamka (Łukasz Simlat) i Jako-taka, emocjonalna wampirzyca żerująca na wypalonym emocjonalnie Pszoniaku (Grzegorz Damięcki).

Decyzja o połączeniu w jedną postać wybranek głównych bohaterów ma daleko idące konsekwencje. Jej pochodną jest ustawienie pary przyjaciół, sędziego Lamki i Pszoniaka w roli swoich odwróconych lustrzanych portretów. Fascynacji Lamki, jego niestrudzonemu oddaniu Lalalali, której nigdy nie zdobędzie, odpowiada znękanie Pszoniaka, jego zmęczenie obecnością Jako-takiej. Lamka nie chce odejść, Pszoniak nie chce zostać, każdy z nich jest nie na swoim miejscu. Pszoniak nawet podejmie desperacką próbę ucieczki, ale daremnie, ich role zostały napisane do końca, nie ma odwrotu, nie ma ucieczki, jedyną nadzieją, być może, pozostaje ich przyjaźń. Scena, w której Lamka i Pszoniak, powaśnieni odnajdują dawną więź to chyba najpiękniejsza scena w tej sztuce – delikatnie ukazana wieź tych udręczonych życiem mężczyzn znajduje ujście we wzajemnym współczuciu. Pszoniak zrozumie, że Lamka nigdy nie porzuci swoich fantasmagorii o Lalalali, Lamka wie, że Pszoniak będzie trwać o boku odpychającej Jako-takiej i smakować życie, jakie jest – to „gęste nic”. 

Wyrafinowaną kreską Simlat i Damięcki namalowali swoich bohaterów, zawieszając ich ponad poprzeczką realistycznego banału obyczajowego. Od tego banału odchodziła też scenografia Justyny Elminowskiej, która nie próbowała naśladować konkretnych wnętrz czy przestrzeni, raczej sugerując świat zbliżony do desek drugorzędnego teatrzyku rewiowego na statku, który nigdy nie odpłynął od brzegu. Wspomagała ich w tym odejściu od obyczajowego realizmu dodatkowa postać wprowadzona przez reżysera – jak sam ją nazwie: „chór” upostaciowany w wirtuozie-perkusiście, Piotrze Maślance, który z nieomylnym uchem swoim muzycznymi „docinkami” puentuje sceny, podnosi i obniża nastrój. I tak melancholijna opowieść zmienia się niepostrzeżenie w jeszcze jedną elegię o udręce życia, temacie, wokół którego krążyła niemal cała twórczość dramatyczna Hanoncha Levina.

Tomasz Miłkowski

Poprzedni

Ciemna strona Księżyca

Następny

Lektura jako zmaganie z nie oczywistością