18 listopada 2024

loader

Kapsułki pamięci

Kapsułki pamięci

Kapsułki

Lesław Paga
Znalazłem w „papierach po Glince” (aliuzju do Kraszewskiego Szanowni Czytelnicy oczywiście poniali) wycinek z „gazety Michnika” – jak ją złośliwie nazywają pisiory – z 28 marca 1994 roku, a konkretnie czołówkę pierwszej strony pod tytułem „Teraz Paga?”. Opatrzona jest fotografią przedstawiającą Dariusza Rosatiego i Lesława Pagę jako kandydatów na ministra finansów w rządzie Józefa Oleksego. Na wspomnianej fotce Paga występuje w swoim charakterystycznym emploi, jako dostojny, elegancki, nieco korpulentny finansista (był wtedy szefem Komisji Papierów Wartościowych), „kapitalista” z cygarem dumnie wzniesionym w lewej dłoni. Dlaczego zachowałem ten wycinek, mimo że Paga ministrem nie został? Bo Lesio Paga był moim nieco starszym szkolnym kolegą z I Liceum Ogólnokształcącego imienia Stanisława Staszica w Lublinie. Chodził do jednej klasy z moim bliskim kuzynem i byliśmy nawet raz na wspólnych wakacjach nad jeziorem Białym w Okunince nieopodal Włodawy. Tam oczywiście namiętnie moczyliśmy się w wodzie, chodziliśmy do kina letniego „Mewa” na stare filmy, które dawno zeszły z repertuaru kin, piliśmy w krzakach wino „Wino owocowe” i jak opętani harataliśmy w gałę na łączce. Podczas tych kopanin nieraz zdarzało się, że nadrabiając „młodszeństwo” (Paga był starszy ode mnie zaledwie o trzy lata, ale w tym przedziale wiekowym to różnica kolosalna) mocno kopałem po nogach współgraczy i Lesiowi (nazywanemu też „Pagusem”) też kilka razy okrutnie poorałem kostki i łydki. Żeby było jasne – nieraz i ja,zasłużenie odbierałem rewanżowe kopy od współkopaczy. Jednak Lesio „Pagus”, choć był chłopcem bardzo inteligentnym i wyrafinowanym, to fizycznie dość wydelikaconym „lalusiem” i po każdym takim moim ataku siadał na trawie, łapał się za poranione kończyny i z miną boleściwą, sycząc z bólu, „rozcierał” siniaki i zaczerwienione otarcia naskórka. Mój sposób gry, był taki, że z techniką szału nie było, ale uderzenie z woleja miałem potężne i doczekałem się nawet jednego z najwspanialszych komplementów, jakie mnie spotkały w życiu: „Ale ma huka jebany”. Mimo to „Pagus” nie znienawidził mnie, nie żywił urazy, lubił mnie, ja go też, choć w jego odniesieniu do mnie była nutka wyższości „starszego i mądrzejszego kolegi”, ale Lesio zawsze tak miał. Tylko trochę bardziej uważał na nogi podczas kolejnej harataniny w gałę. Lesio kandydował do roli ministra w rządzie SLD-PSL, choć był dawnym „solidaruchem” i nawet został internowany 13 grudnia 1981 roku. Mój kuzyn, jego jeszcze bliższy kolega, miał chyba, mimo zażyłości, coś do Lesia, bo gdy spotkaliśmy się przy okołoświątecznej okazji, powiadomił mnie z chichotem i jakby z satysfakcją: „Pagus siedzi!”. Kariera Lesia po 1989 roku rozwijała się miarowo, ale poza jednym, pogrzebowym epizodem, nie mieliśmy kontaktów w czasach „poszkolnych”, więc gdy w pewnym momencie pojawiła się wiadomość o jego śmierci na straszną, nieuleczalną chorobę, byłem tym bardzo zaskoczony, zwłaszcza że wiedziałem, jak bardzo, i to metodycznie, dbał on o zdrowie. Zawiłe i paradoksalne są losy ludzkie.

Giovanni Pampiglione
Pan Giovanni wydał niedawno, do spółki z Barbarą Osterloff, wspomnieniową książkę „Serce nad Warszawą”, o dziesięcioleciach swojego polskiego życia. Choć urodził się w najpiękniejszym być może mieście świata, w Rzymie, „Wiecznym Mieście” i to przy sławnej via Salaria, którą Henryk Sienkiewicz wymienia w „Quo vadis”, to jako młody człowiek, w latach sześćdziesiątych zakochał się w polskiej kulturze (i zapewne nie tylko), związał się z polskim światem artystycznym, aktorskim i reżyserskim i sam stał się polskim poniekąd artystą, człowiekiem teatru. Mimo, że kilka lat temu gościłem w jego warszawskim mieszkaniu, gdzieś za Powązkaki, gdzie udzielił mi obszernego wywiadu, a później także na jego poetyckim wieczorze autorskim przy placu Dąbrowskiego, z „Serca nad Warszawą” dowiedziałem się mnóstwa nowych rzeczy. I choć dorobek teatralny utalentowanego inscenizatora, jakim jest pan Giovanni jest bardzo cenny, to jak na ponad pół wieku obecności w Polsce, dość skromny „liczbowo”. I choć pan Giovanni jest bardzo lojalny w stosunku do swojej przybranej ojczyzny, polską sztukę niezmiennie podziwia i ma ją także za swoją, to nie mogłem się oprzeć wrażeniu, że w Polsce nie doceniono go dostatecznie, na miarę jego talentu i wiedzy. Nie mogę oprzeć się wrażeniu, że zadziałała polska zawiść, dystans do „obcego”, niechęć do stworzenia mu warunków do twórczej pracy. Zapewne miał przyjaciół, którzy byli mu przychylni, przyjaźni, ale generalnie nie wykorzystano jego umiejętności dla rozwoju polskiego teatru. A przecież pan Giovanni ma zasługi także m.in. na niwie translatorskiej i przyswoił „włoszczyźnie” choćby „Sprawę Dantona” Stanisławy Przybyszewskiej, jak również kilka sztuk podziwianego przez sobie Witkacego, m.in. „Onych” i „Mątwę, czyli hyrkaniczny światopogląd”. Niestety, choć pan Giovanni nigdy tego nie powie, nigdy tego nie przyzna, powodowany z lojalnością, ja to powiem za niego – polskie piekiełko działało i nie pozwoliło rozwinąć w pełni skrzydeł jakiemuś „włoskiemu przybłędzie”.

Olga Lipińska
Panią Olgę Lipińską nazwałem kiedyś na łamach „Trybuny” „instytucją narodową”. Zadzwoniła do mnie i podziękowała mi za to sformułowanie, jakby to była jakaś moja zasługa. Później jeszcze kilkakrotnie rozmawiałem telefonicznie z panią Olgą telefonicznie, a rozmowy były długie i bardzo ciekawe, przy czym pani Olgą ze swej strony i mnie bardzo miło komplementowała. Miałem więc wielką ochotę przeprowadzić z nią wywiad, głównie jako autorką cyklu wspaniałych telewizyjnych kabaretów, choć trochę mija się to z sensem, bo pani Olga wydała kilka tomów felietonów, w których dokładnie i barwnie opisała swoje życie i twórczość. I już się do tego przymierzałem, gdy kolega dziennikarz, który przeprowadził z panią Olgą wywiad ostrzegł mnie, że czeka mnie droga krzyżowa, bo wspaniała artystka, kobieta czarująca w rozmowie i wywiadzie niczym doktor Jekyll, staje się istnym panem Hyde w fazie autoryzacji. Po prostu wstępuje w nią diabeł perfekcji, który każe jej znęcać się nad każdym zapisanym przez dziennikarza zdaniem. Nie zwróciłem się więc dotąd pani Olgi o wywiad, bo się jej po prostu zwyczajnie boję w tej roli. Uwielbiam ją i się boję. I chciałbym i boję się.

Małgorzata Spychalska
Uwielbiam finezyjny zmysł plastyczny i wielki talent Małgosi, który uczynił ją jedną z najwybitniejszych scenografek polskiej telewizji. I nic tu do rzeczy nie miał fakt, że była córką marszałka Polski Mariana Spychalskiego. Jej scenografie do „Beatrix Cenci” Słowackiego u Holoubka czy do „Opery za 3 grosze” Brechta i do „Fräulein doktor” u Dziewońskiego są bajeczne. Kilka lat studiowała w Paryżu architekturę wnętrz, w bardzo ciekawych latach, które przypadły m.in. na maj 1968, więc na własne oczy widziała epokową rewolucję. Dwa spotkania w jej domu na Saskiej Kępie (wywiad i autoryzacja) przemieniły się w miłe biesiady. W rozmowie towarzyszył Małgosi jej partner, zmarły już niestety, Marek Płużański, człowiek bardzo kulturalny i erudyta, a mnie mój mały rudy piesek Miś, który wydał się Małgosi podobny do … sarenki. Po śmierci Marka gdzieś się schowała, zniknęła, nie reagowała na mejle i telefony. Małgosiu, odezwij się. Przyjdę z „sarenką” i może znów opowiesz mi coś fascynującego przy kawie.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Fejk nius

Następny

Dzikie grzyby z Yunnan