30 listopada 2024

loader

Klucz zniknął, „Sprzysiężenie” trwa – o powieściowym debiucie Stefana Kisielewskiego po 75 latach

We wstępie do ostatniego (2012) wydania „Sprzysiężenia” Stefana Kisielewskiego Michał Komar napisał: „Czy „Sprzysiężenie” jest powieścią z kluczem? Wydaje się, że tak. A czy jest nią dzisiaj? Klucz utonął. Leży pod warstwami piasku, gdzieś na dnie rzeki. Ciekawe czy ktoś go stamtąd wydobędzie?”.

Istotnie. Klucz, jeśli się zachował, jest grubo zardzewiały i leży w nieznanym miejscu. Co nie znaczy, że przynajmniej dwóch postaci nie da się zidentyfikować. Główny bohater, Zygmunt, to – przynajmniej po części – niewątpliwe młodzieńcze alter ego samego pisarza. Pod postacią radcy Geysztora kryje się bez wątpienia Jerzy Giedroyć, przyszły założyciel i redaktor paryskiej „Kultury”. Ale już prawzory postaci Stefana czy Henryka nie jest tak są oczywiste i czytelne, przynajmniej dla szerszej publiczności. Nie mówiąc już o takich postaciach jak Tamara, Joanna czy Lewandowski. Te zresztą przynależą wyłącznie do prywatnej sfery życia pisarza i być może tylko on sam lub niektóre osoby z jego najbliższego kręgu miały (mają) wiedzę na temat ich realnych, personalnych desygnatów. Dziś już jednak, po siedemdziesięciu latach od powstania „Sprzysiężenia” i po siedemdziesięciu z okładem od powieściowego czasu akcji, nie ma to istotnego znaczenia.
Ukazanie się piątego wydania powieści (poprzednie: 1946, 1957, 1995 i 1997) skłoniło już nie do poszukiwania klucza personalnego, lecz do namysłu nad współczesną wartością czy sensem tej lektury.

„Sprzysiężenie” – kram z interpretacjami

Jej percepcja była rozmaita. Ta rozmaitość, sprzeczność nawet, między tymi interpretacjami była (i może być także dziś, zza grobu) powodem do szyderczego chichotu Kisielewskiego. Postrzegano zatem jego powieść jako sensacyjną, polityczną, jako realistyczny obraz nastroju społecznego przed kresem II Rzeczypospolitej. Postrzegano ją jako alegoryczną drwinę z nastrojów inteligencji w tamtej epoce. Niektórzy komentatorzy akcentowali głównie wartość ostatniej części „Sprzysiężenia” , czyli rozpaczliwego obrazu klęski wrześniowej, w całym zgniłym rozprzężeniu państwa i Armii 1939 roku, w całej dekompozycji bytu narodowego, jako krwawo szydercze oskarżenie (nie mniej surowe niż Putramentowy „Wrzesień”) społeczno-politycznej elity II RP jako winnej tej klęski, a raczej stylu, w jakim się dokonała. O katolickiej i w „Tygodniku Powszechnym” dokonanej deprecjacji powieści jako rzekomo akatolickiej i pornograficznej też wypada przy tej okazji wspomnieć, acz brzmi ona, zwłaszcza dziś, jedynie jako absurdalne w wydźwięku świadectwo zamierzchłej mentalności percepcyjnej i dokument zaprzeszłego klimatu obyczajowego. Wydaje się wszakże, że interpretacji najbliższej pełnego zrozumienia idei artystycznej „Sprzysiężenia” można upatrywać w klasycznych, wielokrotnie cytowanych uwagach pióra Kazimierza Wyki w „Pograniczu powieści”. Pisał on o tym utworze jako wyrazie paradoksów i antynomii w życiu polskiego inteligenta.

Anty-bildungsroman

Będąc „powieścią-workiem” mieszczącym w sobie z definicji rozmaite, nie pasujące do siebie, a nawet sprzeczne ingrediencje, w formalnej płaszczyźnie gatunkowej stanowi „Sprzysiężenie” jednocześnie – o nomen omen – paradoksie, przykład dość regularnej „bildungsroman”, czyli powieści o psychologicznym, moralnym i społecznym dojrzewaniu jednostki. Wszakże nie to stanowi dziś o oryginalności i osobliwej świeżości tej powieści. O tym, że jest ona z co najmniej kilku powodów unikatem, być może nawet w skali literatury światowej, świadczy co najmniej kilka passusów.
„Sprzysiężenie”, to w początkowej, narratorskiej ekspozycji zagadnień powieść o perwersyjnej rozkoszy intelektualnej czerpanej z własnej odmienności, obcości. Narrator, Zygmunt, snuje taki oto wewnętrzny monolog w swoiście odwróconej mowie pozornie zależnej: „Jestem odmienny od wszystkich ludzi, jestem najwyraźniej przeznaczony do innych, specjalnych celów, mogę spojrzeć na sprawy ludzie z zupełnie innej perspektywy, z punktu obserwacyjnego, którego nikt poza mną nigdy nie osiągnie. A przy tym noszę w sobie stały dramat wewnętrzny, dwoistość, utajony konflikt – to daje moim przeżyciom psychicznym intensywność zabarwienia, nieznaną innym, normalnym ludziom, to czyni z mojego życia psychicznego przygodę niesłychanie ciekawą i oryginalną; jestem zawsze w stanie pijaństwa psychicznego, upajam się swoją odosobnioną postawą, czasem swoją goryczą i tęsknotą. A najciekawsze w tym wszystkim – myślał – jest to, że nikt, ale to nikt absolutnie o coś podobnego mnie nie podejrzewa; maska moja jest idealna i nikt nigdy się nie dowie, że przy moim pogodnym usposobieniu, prostocie, energii i w zasadzie optymistycznym światopoglądzie noszę w sobie taką rzeczywiście tragiczną, skomplikowaną podszewkę psychiczną. Prowadzę podwójne życie duchowe i oszukuję cały świat – to jest mój atut w tej grze (…) Cierpię, lecz tylko dla siebie – światu robię prezent mojego dobrego humoru”.
„Sprzysiężenie” jest też powieścią o ludzkiej potrzebie teatralizacji losu, ludzkiej, co nie znaczy – powszechnej. Być może nawet rzadkiej. „Zygmunt lubił momenty, gdy wielkie kompleksy zagadnień wcielają się i uosabiają w jednym człowieku, w jednej mowie, w jednej chwili – fascynującą teatralność historii”. Aliści być może jest tak, że w naszej trzeźwej i programowo przyziemnej epoce marzenia o teatralizacji życia, w tym zdarzeń historii są w nas silniejsze niż skłonni bylibyśmy się do tego przyznać.

Niektóre konstatacje narratora wydają się banalne:

„Wypadki zewnętrzne, które pozornie przemijają, nie pozostawiając żadnych śladów w naszej psychice – w istocie pozostają w nas, zmagazynowane w jakimś korytarzu psychicznym i pracują tam uparcie poza zasięgiem świadomości – dopiero gotowe rezultaty tej podziemnej pracy ukazują się na powierzchni w formie na pozór nagle krystalizujących się, niespodziewanych myśli”.
Wszakże nawet ten passus, jakby zaczerpnięty z popularnego słownika psychologii, w kontekście materii powieści nabiera waloru konstatacji znacznie wykraczającej poza naskórkową banalność.
W literaturze polskiej na pewno, a w literaturze obcej prawdopodobnie, nie sposób znaleźć podobny passus dotykający być może jednego z najistotniejszych, a najmniej znanych i najskwapliwiej pomijanych aspektów ludzkiej egzystencji. Jest to być może jedyna tego rodzaju refleksja piętrowa, która prawdopodobnie (choć tego nie wiemy, a ta niewiedza należy do istoty sprawy) przychodzi głowy niektórym ludziom. Piętrowa, bo nie tylko nikt poza autorem „Sprzysiężenia” jej w prozie nie sformułował, ale także dlatego, że nie miał odwagi, czy może raczej wystarczająco silnego imperatywu, by o niej głośno powiedzieć lub choćby wewnętrznie skrystalizować myśl na ten temat. A przecież jak napisano: „Wszyscy żyjemy w głuchej rozpaczy”. Myśl ta będzie wszakże aktualna także wtedy, gdy w miejsce słowa „rozpacz” do maksymy tej wprowadzimy np. słowo „odrębność”, „inność” czy „perwersja”. Być może trzeba będzie także postawić znak zapytania przy słowie: „wszyscy”. Kwantyfikator przez nie tworzony jest w przypadku tego fenomenu na pewno dalece za szeroki. A największa i najbardziej intrygująca tajemnica polega na tym, że nikt nie jest w stanie zweryfikować szerokości kwantyfikatora nawet na poziomie zbliżonym do zera. Wszakże tylko Stefan Kisielewski w swojej anty-bildungsroman potrafił z taką dobitnością skrystalizować przywołaną wyżej intuicję.

„Sprzysiężenie” jest też unikalnym głosem w odwiecznej dyskusji o możliwościach i granicach literatury.

Kisielewski doprowadza konstatacje o jej ograniczeniach do efektownej, ale nie efekciarskiej, bo na wskroś trafnej krańcowości. Znów oddajmy głos narratorowi, Zygmuntowi: „Utkwiło mu w pamięci cytowane przez kogoś zdanie, że książka, w której autor wypowiedziałby dokładnie wszystkie myśli i uczucia, jakie przebiegają mu przez głowę w ciągu jednego dnia tylko, stałaby się największą książką świata i zrewolucjonizowała by literaturę.
Może to i prawda, lecz takiej książki nikt nigdy nie napisze, bo nie ma sposobu, nie ma techniki dla wypowiedzenia siebie, dla oddania w słowach ogromnego bogactwa własnego wnętrza; z chwilą, gdy bierzemy pióro do ręki, wstępuje w nas kto inny, kończy się prawdziwe życie duszy, zaczyna wymysł, konstrukcja”.
Jest to konstatacja tyleż psychologiczna, co teoretyczno-literacka. Jako ta pierwsza, w wymiarze refleksji jednostki, wydaje się być bardziej interesująca. Jest to bowiem tyleż konstatacja pisarska, co czytelnicza i ludzka. Ta ostatnia kategoria stawia zjawisko na płaszczyźnie generalnego fenomenu niewyrażalności egzystencji.
Rozpaczliwa konstatacja narratora na temat jego pracy intelektualnej, która była „niekształtną, niedokształconą maszkarą, skamieniałą przedwcześnie…”, jest już tylko z lekka młodopolską w stylu parodią daremności mąk twórczych. To jeden z powodów, dla których można zaryzykować określenie „Sprzysiężenia” jako antybildungsroman. Cóż to bowiem za bildungsroman, w którym w wątpliwość poddawany jest sens, znaczenie, funkcja i przebieg fundamentalnych atrybucji losu, jak w passusie poświęconym odwiecznym złudzeniom młodości. Inwersja i dekompozycja sensu dokonana przez pisarza na motywie dojrzewania oraz natury młodości, wydaje się być najwyrazistszym, ironicznym podważeniem gatunku.

Polak i jego kraj paradoksów

„Sprzysiężenie” jest też powieścią o polskości. Nie tylko dlatego, że dzieje się w Polsce, że opowiada o polskim Wrześniu 1939 i że opowiada o „jałowej udręce polskiego inteligenta”. Także dlatego, że znajduje się w niej jeden z najbardziej przenikliwych passusów o polskości, o „typowo polskiej tęsknocie do polskości”: „Był typowym Polakiem i dlatego miał dosyć Polski: w tym kraju paradoksów namiętny, maniakalny patriotyzm idzie w parze z nieprzezwyciężalną tęsknotą do obcych krajów, tęsknotą, która sprawia, że tylu Polaków latami błąka się po świecie, osiada wreszcie w owych dalekich krajach i tam, wmontowani w męską, spokojną, jednoznaczną atmosferę życia, zaczynają pracować wspaniale, przynosząc chlubę – ale już nie ojczyźnie. (…) Bo być Polakiem, to znaczy nieustannie chcieć być kimś innym, niż się jest, dać się owiać wszystkim wiatrom z dalekich stron, nie przywiązywać się, po mimo pozorów nostalgii i tęsknoty, do zewnętrznych akcesoriów własnego życia: do ziemi, mienia, otoczenia materialnego – lecz właśnie gonić za chimerą, zniszczyć przeszłość, zerwać z bliskością i bliskimi, szukać „nowego życia” i wreszcie – znaleźć i przyjąć formy cudze, do których przy rzekomo wybujałym indywidualizmie narodowym tęsknimy w istocie od dzieciństwa. Polak – to taki, co skrycie marzy, aby nie być Polakiem – i przez to marzenie właśnie jest Polakiem na pewno i nigdy nim być nie przestanie”.
Sztuka to „wysiłek ducha dążący do wymierzania najwyższej sprawiedliwości widzialnemu światu przez wydobycie na jaw prawdy – wielorakiej i jedynej – ukrytej pod wszelkimi pozorami” – brzmi powszechnie znany cytat z przedmowy Conrada do „Murzyna z załogi Narcyza”. „Sprzysiężenie” Stefana Kisielewskiego nadaje temu słynnemu zdaniu część jego spizowej jednoznaczności. Nabiera ono jednocześnie cech paradoksu – stając się jednym z ogniw kisielowej antynomii. Kisielewski bowiem uwierzytelnia sens conradowej frazy i jednocześnie, jak w antynomii, dodaje jej konkurencję, podważając jednoznaczność sensu, potrzeby i możliwości „wydobycia na jaw prawdy” w każdych okolicznościach.
Opowiada się za Tajemnicą. On – ten racjonalny i kartezjański Kisiel.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Sadurski na dzień dobry

Następny

Kinga Dunin i groby pobielane