…a nie „międzykartkowym” – mówi prof. Dominika Oramus, anglistka z Uniwersytetu Warszawskiego. Nie umiał pisać na maszynie ani komputerze, pisał tylko ręcznie – mówi Marek Oramus, pisarz science fiction w rozmowie z Pawłem Tomczykiem. Obydwoje wspominają zmarłego 17 lipca Lecha Jęczmyka.
Byli Państwo zaprzyjaźnieni ze zmarłym 17 lipca tłumaczem, krytykiem i publicystą Lechem Jęczmykiem. Jak go poznaliście?
Marek Oramus: To było chyba w 1977 roku, kiedy to Maciek Parowski, kierujący wówczas kulturą w tygodniku studenckim „Politechnik”, wysłał mnie do redaktora wydawnictwa Iskry odpowiedzialnego za cykl „Kroki w nieznane”, bym zrobił z nim wywiad o zbliżającym się boomie literatury fantastyczno-naukowej w Polsce. Trochę później Parowski, który przeniósł się do kolorowego tygodnika „Razem”, poprosił mnie o kolejną rozmowę z Jęczmykiem, uznawszy chyba, że to mu zapewni dobre wejście do nowej redakcji. A potem nastąpiły kolejne spotkania – Lech okazał się niezwykle sympatycznym, ujmującym człowiekiem.
Dominika Oramus: …prawdziwym, przedwojennym dżentelmenem w angielskim stylu.
Marek Oramus: Tak, Peerel się do niego wyraźnie nie kleił. By dopełnić obrazu staroświeckiego dżentelmena, powiem jeszcze, że nie był w ogóle „skomputeryzowany”, nie umiał nawet pisać na maszynie. Posługiwał się wyłącznie długopisem.
Dominika Oramus: Takie wrażenie odniosłam, gdy poznałam Lecha Jęczmyka w redakcji „Nowej Fantastyki” na początku lat 90. W tamtym czasie polski rynek książkowy był zalany byle jakimi przekładami popularnej literatury amerykańskiej i brytyjskiej. Jęczmyk reprezentował zupełnie inne podejście do przekładu – nie spieszył się, z namysłem wybierał pisarzy, na których tekstach pracował. Analizował ich styl, fascynacje, obsesje, długo myślał, jak podobne wrażenie oddać w tekście polskojęzycznym. Był prawdziwym tłumaczem międzykulturowym – takim, który opowiada inne światy, a nie „międzykartkowym” – wstawiającym polskie słowa w miejsce angielskich.
Marek Oramus: Na samym początku swojej kariery zawodowej przełożył z rosyjskiego „Siódmą zasłonę” Wiktora Wasiliewa – szkice o wybitnych szachistach. A ponieważ o szachach miał blade pojęcie, czytał tę książkę z podręcznikiem szachowym i szachownicą pod ręką, na której rozstawiał figury. Potem jeden z recenzentów tej książki – jak wspominał Lech – napisał w recenzji, że przekazuje mu „tajemny znak szachowego porozumienia”. Najwyraźniej wziął go za swego, choć Lech wciąż nie miał pojęcia, o jaki „tajemny znak” chodzi. Kiedy przekładał „Małego wielkiego człowieka” Thomasa Bergera – by opisać bitwę pod Little Big Horn, wykonał na podstawie książki specjalną mapę. Kilka miesięcy później „National Geographic” zamieścił również plan tej bitwy i Lechu stwierdził z satysfakcją, że pokrywa się on z jego mapą. Powtarzał, że między erudycją pisarza i tłumacza jest zasadnicza różnica. Pisarz może zajrzeć do encyklopedii, wybrać pięć cytatów i udawać w swojej książce erudytę. Tłumacz musi być erudytą; przekładając, musi sięgać do tekstów źródłowych. Lech był wybitnym erudytą.
Wcześniej jednak był dla nas, czytelników, prawdziwym guru, który z wydawniczych wyżyn zsyła nam co pewien czas niezwykły dar w postaci świetnej książki.
Bo chyba rzeczywiście kimś takim był – te książki znikały z polskich księgarń błyskawicznie – najczęściej „spod lady”, po znajomości. Handlowano nimi na bazarach – po paskarskich cenach. W głowach ludzi pamiętających tamte czasy – żelazną kurtynę stanowiącą barierę cywilizacyjną i kulturową, która zdaniem samego Jęczmyka była „niesamowitym wynalazkiem, równie ważnym co wynalazek koła i ognia” – może się zrodzić pytanie: skąd miał takie możliwości?
Dominika Oramus: Dziś to już znana historia, ale wówczas niewiele osób wiedziało, że dwudziestoletni Lech, pracując jako tłumacz, poznał w 1956 roku Roberta Gamble’a, który przyjechał do Polski z grupą młodych Amerykanów, chcących poznawać młodzież z innych krajów. Wpuszczono ich też do komunistycznej Polski, co było pewnym ewenementem. Zaprzyjaźnili się i Bob – późniejszy właściciel wydawnictwa Media Rodzina – który był zamożnym członkiem słynnej rodziny potentatów finansowych i kończył anglistykę na Harvardzie, zaczął mu przysyłać amerykańskie książki i czasopisma.
W internecie, konkretnie obok wywiadu Krzysztofa Głucha z Lechem Jęczmykiem na stronie inneplanety.pl, można znaleźć archwiwalne zdjęcie podpisane „Bob i Lech – dwóch takich, co przywróciło Polsce amerykańską literaturę”…
Marek Oramus: Warto przypomnieć, że w tamtym czasie skończyła się w Polsce około dwudziestoletnia przerwa – najpierw okupacja niemiecka, potem stalinowski socrealizm – w wydawaniu literatury amerykańskiej. Dopuszczalny był tylko Hemingway, który portretując w „Komu bije dzwon” niejakiego Karola Świerczewskiego zwanego generałem Walterem, zrównał się chyba w literackich dokonaniach z samą Janiną Broniewską, autorką „Człowieka, który się kulom nie kłaniał”.
Dominika Oramus: Odkładając żarty na bok, można przypomnieć, że to Lechowi zawdzięczamy m.in. „Paragraf 22” Josepha Hellera, „Małego wielkiego człowieka” Thomasa Bergera, „Człowieka z Wysokiego Zamku” Dicka, „Lewą rękę ciemności” Le Guin, powieści Vonneguta, Ballarda, Palahniuka. Pozycje bardzo istotne w formowaniu kulturalnego światopoglądu współczesnych Polaków.
Ale wedle mojej wiedzy „Lot nad kukułczym gniazdem” przełożył kto inny?
Marek Oramus: To prawda. I jednocześnie jeszcze jeden element do portretu prawdziwego dżentelmena Lecha Jęczmyka. Jako kierownikowi redakcji literatury słowiańskiej w Iskrach nie wypadało mu – tak uważał – brać najlepszych książek dla siebie. Dlatego zgłosił się do Państwowego Instytutu Wydawniczego z propozycją wydania książek trzech autorów amerykańskich, wówczas zupełnie nieznanych w Polsce: „Paragrafu 22” Hellera, „Kociej kołyski” Vonneguta i właśnie „Lotu…” Keseya. A ponieważ znał swój styl pracy, zgodził się, że czytelnicy nie powinni czekać, aż sam się z tymi przekładami upora.
Prócz przywrócenia Polakom współczesnej literatury amerykańskiej ma na koncie opiekę nad debiutami młodych polskich autorów fantastyki?
Marek Oramus: Poznawszy Lecha osobiście, stwierdziłem to, co już zostało wyżej powiedziane – że to mądry, ciepły i przyjazny człowiek. Ośmielony, dałem mu do czytania „Sennych zwycięzców”, których miałem już sto kilkadziesiąt stron. Przeczytał i natychmiast zaproponował podpisanie umowy. A ja, jak ostatni dureń, powiedziałem, że to chyba za wcześnie, bo nie wiem jeszcze, w którą stronę mi to pójdzie. W efekcie moja powieść wyszła po pięciu latach, bo – jak wyjaśniał Lech – ówczesne kierownictwo Czytelnika bało się takiej fantastyki. Dla nich fantastyka to były laserowe młotki, niezwykłe wynalazki i pracujący w samotności genialni uczeni. „Oni nie rozumieją, dlaczego wy upieracie się pisać o społeczeństwie” – mówił. To „wy” nie wynikało bynajmniej z uprawianej przezeń partyjnej nowomowy – nigdy nie należał do partii komunistycznej, co miało zresztą wpływ na jego zawodową karierę, często go zwalniano, bo był tylko wybitnym profesjonalistą, a nie „zaufanym towarzyszem”. „Wy” dotyczyło całej grupy autorów. Swoje odczekały wówczas w Czytelniku m.in. „Wir pamięci” Edmunda Wnuka-Lipińskiego, „Cylinder van Troffa” Janusza Zajdla czy „Twarzą ku ziemi” Parowskiego, a „Druga jesień” Wiktora Żwikiewicza ukazała się gdzie indziej.
Można go więc uważać za ojca polskiej fantastyki socjologicznej?
Marek Oramus: Nawet trzeba, choć on sam raczej wzdragał się przed takimi epitetami.
Dominika Oramus: Lech – jak sam mówił – nie był jakimś szczególnym „fanem” literatury fantastycznej. Fantastykę traktował jako po prostu literaturę. Z czym się osobiście zgadzam. Przekładani przezeń autorzy nie są wyłącznie pisarzami SF, ale na pewno są pisarzami wybitnymi, ważnymi. Philipa K. Dicka na pewno nie uważał za twórcę SF, tylko za wartego uwagi pisarza wybitnego.
Poza działalnością translatorską Lech Jęczmyk był publicystą?
Marek Oramus: Kilka razy słuchając jego opowieści, pytałem: dlaczego tego nie zapisujesz? W pewnym sensie go do tego namówiłem – najpierw publikował swoje przemyślenia w małej objętości, później to się rozrosło do całostronicowych tekstów w „Fantastyce”.
Dominika Oramus: Czytając jego felietony, odnosiłam wrażenie, że jednak nie wszystko, co nam opowiadał, zapisał. Szkoda.