Tytuł „Białe noce” przywołuje na myśl opowiadanie Fiodora Dostojewskiego pod tym samym tytułem, ale proza debiutancka Urszuli Honek (rocznik 1987), jej tomik opowiadań, to nie jest literatura, która ustawia czytelniczy nastrój na wysokim diapazonie duchowym i estetyczny.
Przyznam, i piszę to bez cienia ironii, że podziwiam pisarzy, którzy sięgają do dolnych w ludzkiej egzystencji, którzy potrafią „grzebać” się w brzydocie, w najniższych warstwach fizjologii, w zwierzęcych aspektach egzystencji, w „smrodzie życia”. Ba, jestem im wdzięczny, bo bez naturalistycznego pokazania tej przestrzeni, obraz życia byłby niepełny, nie można bowiem tkwić tylko w „strumieniu piękności”, który jest przecież tak wąski. Oni wykonują literacką „brudną robotę” za nas, „pięknoduchów”. Podczas lektury „Białych nocy” przypominała mi się proza Edwarda Redlińskiego („Konopielka”), Józefa Mortona („Mój drugi ożenek”), Jalu Kurka („Grypa szaleje w Naprawie”), Marii Jarochowskiej („Niemiłosierni”), proza Zyty Rudzkiej, Hanny Ablewicz, czy Niemki Hedwig Rhode, tę listę można by długo ciągnąć, bo to nurt bogaty. Ten nurt literatury, to wynalazek XX wieku. W XIX wieku nawet naturalistyczna proza Emila Zoli nie zawierała choćby cząstki tej „szczerości i bezwstydu”, która przyszła w latach dwudziestych, po dokonaniach Jamesa Joyce i Ferdynanda Celine, a przecież Friedrich Nietzsche napisał o niej aforyzm, który brzmi: „Zola. Cóż za rozkosz śmierdzieć”.
„Z pozoru nic się nie dzieje: mala podgórska miejscowość, kilka osób, nieuchwytny czas – przedstawia prozę Urszuli Honek edytor – A jednak ktoś umiera w upalny dzień we własnym łóżku, ktoś spada ze skarpy, ktoś bezustannie krąży w ciemnościach. W debiutanckim zbiorze opowiadań Urszuli Honek, który spleciony jest delikatnymi nićmi powiązań niczym powieść, codzienność staje się niepokojąca i mroczna, choć źródła zagrożenia nie sposób odnaleźć.
Ludzie rodzą się i umierają, tęsknią i marzą, smucą i boją. Coś się dzieje na jawie, coś w głowie szaleńca, a w górskich dolinach kładzie się ciemność”. Jakże niezwykły jest fenomen czytania, percepcji czytelniczej. Autor tych słów wydobywa z prozy Honek swoistą poezję, którą – wierzę w to – postrzega. Podobnie recenzentka, Dorota Wodecka, która w „Białych nocach” widzi „światło beskidzkiego pejzażu i mrok duszy ludzkiej (albo odwrotnie), miłość, obłęd, samotność, pożądanie, zdradę, śmierć i ciążące na bohaterami fatum”. I choć Wodecka zauważa połączenie w tej prozie „piękna z brutalnym realizmem”, to przecież akcentuje nić łączącą te opowiadania (a raczej „fabułę pociętą na stop-klatki”) z poezją Urszuli Honek, autorki trzech poetyckich tomików, laureatki nagród na poetyckich konkursach. Wracam do wcześniejszej uwagi – jakże zróżnicowana jest chemia (czy alchemia) czytania, lektury, literackiej percepcji.
Bo ja widzę w prozie Urszuli Honek nie poezję i nie metafory, ale kawał naturalizmu dobrej próby i podskórnego prymitywnego erotyzmu ( „Kobieta ściąga rajstopy, spódnicę, bluzkę, majtki i stanik. Staje odwrócona twarzą do ściany . – Biz ej – mówi mąż. Kobieta szeroko rozstawia nogi. Palce męża szarpią jej sutki. Za sucho – myśli Konieczny”), ludowego witalizmu (płodna Henia – „pamiętam jak brzuchy nam równo rosły”), kapitalnego daru obserwacji, oka i słuchu na detal, węchu na „odór życia”, na fizjologię właśnie, owego wyczucia brzydoty, która pod utalentowanym, midasowym „piórem” może przeobrazić się w literackie złoto.
Urszula Honek – „Białe noce”, Wydawnictwo Czarne, Wołowiec 2022, str. 157, ISBN 978-83-8191-390-4