Na pierwszy rzut oka film Agnieszki Holland sprawia wrażenie dokumentu. Przez ciemny las brną umęczeni ludzie. Niedawno przepchnięto ich z Białorusi na polską stronę.
Ich radość, że znaleźli się w Unii Euiropejskiej, mąci brak zasięgu komórki. Wkrótce pada bateria. Zdezorientowani szukają wyjścia z pułapki. Ale dobrego wyjścia nie ma.
Kiedy napotkany na skraju lasu człowiek ofiarowuje jednemu z nich butelkę mineralnej, okaże się, że sięga po komórkę i ściąga mundurowych. Tylko jedna z nich, uchodźczyni z Afganistanu, pragnie azylu w Polsce – jej brat zginął, ale pomagał Polakom. Wierzy we wzajemność, ale to ona utonie w pobliskich bagnach. Na razie dołączyła do rodziny z Syrii, która zmierza do Szwecji, aby połączyć się z mieszkającym już tam bratem Bashira. Ale zamiast szansy wyjazdu, polscy pogranicznicy wypychają ich z powrotem na Białoruś chociaż obiecują, że nikt nie zostanie wyrzucony.
Atmosfera się zagęszcza. Zdesperowani uciekinierzy walczą o przetrwanie i znów próbują szczęścia. Afgańska nauczycielka traci wszystkie pieniądze, kiedy próbuje kupić od białoruskich pograniczników trochę chleba i wody – okradziona, odepchnięta, poniżona, nawet wody nie dostanie.
Takich scen ściskających za serce jest filmie Agnieszki Holland wiele. Nie mają nic z czułostkowości czy epatowania nieszczęściem. To raczej zapis stanu faktycznego, wedle świadectw Stowarzyszenia Granica wierny zapis. To nie taśmy hańby twórców filmowych, ale hańby polityków. I tych z Białorusi, którzy celowo wywołali kryzys graniczny, i tych z Polski, którzy z pogwałceniem podpisanych konwencji nie liczą się z prawami człowieka. Niektórzy strażnicy czują się nawet dobrze w skórze złego wilka, ale większość ulega naciskowi zwierzchników – oni też znaleźli się w pułapce, wciągnięci pod wzniosłymi hasłami do pełnienia służby urągającej podstawowym wartościom ludzkim. Tak są programowani, szkoleni, manipulowani. Jest na nich wywierana ogromna presja i płacą za to niemałe koszty psychiczne.
Jeden z pograniczników, Jan (ważna rola Tomasza Włosoka), którego żona spodziewa się dziecka, a on remontuje dom z myślą o powiększającej się rodzinie, coraz trudniej znosi tę sytuację. Nie chce tkwić w zaprogramowanym reżimie polowania na intruzów. Też przecież z rodzinami, małymi dziećmi i kobietami w ciąży. Coś w nim pęka. Kiedy wraca z mocno zakrapianej imprezy, która ma znieczulać wyrzuty sumienia, najpierw jego żona niepokoi się o męża nigdy wcześniej nieszukającego ucieczki w alkohol przed odpowiedzialnością. Wkrótce i u niego następuje przebudzenie. Nie chce już brać udziału w polowaniu na „turystów”.
To jednak nie jest film o pogranicznikach i ich dylematach moralnych. Ich sytuacja to tylko jeden z wątków – zresztą mundurowi wcale nie należą do grupy najpoważniej oskarżonych. Tutaj mało kto uchodzi cało z wyżymania polskiej duszy, która w epilogu filmu ukazuje swoją anielską twarz. Agnieszka Holland przypomina eksplozję empatii i dobrych uczuć wobec Ukraińców – uciekinierów z kraju ogarniętego agresją Rosjan. Tym jaskrawiej przedstawia się uwikłanie tych samych przecież ludzi (czasem dosłownie tych samych) w pogoń za nielegalsami z Białorusi. Okrucieństwo spotyka się z otwartością serc. Jak to możliwe? A jednak możliwe.
Dostaje się w tym filmie za swoje wszystkim po trochu. Nawet tym, którzy pod wpływem okoliczności ruszają migrantom na pomoc, którzy nie pozostają obojętni. Jednak i oni potrzebują dopiero wstrząsu, aby wyzbyć się błędnego przekonania, że można odgrodzić się od polityki – nie oglądać telewizji, nie słuchać radia, unieważnić rzeczywistość metodą naiwnego dziecka, które zakrywając oczy, wierzy, że w taki sposób znika i pozostaje niepochwytne. To właśnie przypadek Julii, psycholożki wybornie granej przez Maję Ostaszewską, która zaszywa się na Podlasiu, z dala od zgiełku wielkiego miasta i wiedzie wygodne życie, pobierając sowite wynagrodzenie za godzinę terapii on-line od majętnych pacjentów. W ten sposób próbuje zapomnieć o stracie – jej mąż zmarł na Covid, ale nagle wpada w wir ludzkiego nieszczęścia migrantów, zbierającego swoje żniwo tuż obok niej. Budzi się do życia, już nie potrafi zamykać oczu, na to, co się dzieje, co więcej, próbuje otwierać oczy swoim bliskim. Nie wszyscy jej ulegają – jej przyjaciółka Basia, grana sugestywnie przez Agatę Kuleszę, zdeklarowana zwolenniczka liberalizmu, odmawia pomocy w obawie o własne bezpieczeństwo. Takich sytuacji składających się na mozaikowy portret Polaków i przegląd postaw wobec kryzysu migracyjnego w filmie Agnieszki Holland jest wiele. A przy tym opowiada o tym reżyserka nie tyle w perspektywie polskiej, ile europejskiej. Bo to nie tylko Polska, ale cała Unia Europejska nie radzi sobie z kryzysem migracyjnym, przymyka oczy na bezprawne praktyki w imię krótkowzrocznie rozumianego bezpieczeństwa i „świętego spokoju”. Dokąd to nas wszystkich doprowadzi – oto pytanie, które pojawia się natrętnie podczas oglądania „Zielonej granicy”.
Film Agnieszki Holland jest czymś więcej niż tylko mistrzowsko skomponowanym obrazem, o pulsującej dramaturgii i rosnącym napięciu, jest także mocnym głosem obywatelskim w toczącej się debacie o przyszłości świata. Stawia przede wszystkim pytania, które domagają się odpowiedzi.
Jedną ze scen, które głęboko poruszają, jest na pozór mało znacząca kontrola drogowa w rejonie bliskim pogranicza, obok strefy objętej stanem wyjątkowym. Policjant przygląda się Julii siedzącej w samochodzie i pyta: A koleżanka jakaś taka czarniawa? Mówi po polsku?
– Mówi – odzywa się Julia/ Maja Ostaszewska i rozpoczyna odmawiać pacierz „Ojcze nasz”, do którego przyłącza się reszta pasażerów.
– Spierada… – poleca nieco spłoszony policjant.
– Spier… – odpowiada Julia.
Ta krótka scena mówi więcej o rozpętanej niechęci do obcych niż najbardziej drapieżne przemówienia polityków. A więc tak głęboko to zaszło? Tak strach zżera dusze?