Polak tak ma. Musi z kimś walczyć, a wystraszony gotów jest do zwierania szeregów. Najchętniej walczy z wiatrakami niby Rycerz Smętnego Oblicza z La Manczy.
Dowiódł tego niezbicie Robert Walenciak, który tydzień temu opublikował na łamach tygodnika „Przegląd” obszerny esej „Drugie życie Polski Ludowej” o walce polskich polityków z PRL-em, który jak wiadomo, będąc w zgodzie ze zwięzłym oświadczeniem Joanny Szczepkowskiej, wyzionął ducha 4 czerwca 1989 roku.
Nie dla polityków PIS wszakże. Ani dla polityków PO. Ci z PIS-u wciąż
toczą walkę zaciężną z PRL-em
który groźny i silny jak nigdy czyha na Polaków, gotów zabrać im ostatni chodniczek spod nóg, szerzyć samo zło, elgiebety i temu podobne miazmaty. Wcieleniem upiorów PRL są dziś ludzie z Platformy, bo o lewicę martwić się nie trzeba, ona już nie gra w tej lidze. Z kolei ci z PO odpłacają się pięknym za nadobne, obdarzając polityków PIS wytwornymi przezwami, najchętniej noszącymi PRL-owski nalot, a to, że ktoś myśli jak facet rodem z PRL (a niby skąd ma być rodem, z Księżyca?), a to, że jest zapiekłą komuną itp., itd.
Obu zwaśnionym stronom nie przeszkadza, że na przykład kultura artystyczna zakorzeniona jest w PRL-u, w tamtym okresie miała w Polsce swoje złote lata, że nazwiska czołowych artystów polskich owego czasu, Grotowskiego, Kantora, Szajny z teatru, Wajdy, Kawalerowicza, Hasa z filmu, Pendereckiego, Lutosławskiego, Bairda z muzyki, czy Abakanowicz z plastyki znał cały świat, a dzisiaj już niekoniecznie zna tych nowych, no, może poza Tokarczuk. Nie rzecz w tym, aby ozłacać PRL pod każdym względem, ale warto byłoby odróżniać to, co dobre, od słabizny, lecz na to ochoty politycy z solidarnościowego korzenia (albo ci, co pod ten korzeń się podszywają) nie mają.
Jednak w obliczu zbliżających się wyborów straszenie PRL-em mogłoby wedle planistów propagandowych nie wystarczyć dla zdobycia odpowiedniej przewagi, toteż na horyzoncie pojawił się kolejny odgrzewany, bo sprzed poprzednich wyborów, straszak. Tym razem PIS więc
straszy się uchodźcami
Sposobność dały przygotowania do ustalenia tzw. solidarnościowej relokacji uchodźców, to jest wzięcia wspólnej odpowiedzialności przez wspólnotę europejską za politykę imigracyjną. Zamiast podjąć na ten temat nie tylko debatę, ale i starania, aby polityka ta mogła trwale przysłużyć się stworzeniu dobrych zasad postępowania wobec napływających do Europy imigrantów, na porządku dnia pojawiło się zagrożenie suwerenności i referendum jako domniemane remedium, mające przynieść negatywną odpowiedź na wszelkie formy podejmowania ustaleń dotyczących uchodźców przez Unię Europejską. Z dotychczasowych sondaży i mizernych efektów propagandowych nie widać, aby ten pomysł okazał się dla rządzących zbawienny, na razie jednak w braku innych tematów, które zdolne są wywoływać emocje, w szczególności tak lubiane przez władze emocje lękowe, pomysł jest podtrzymywany i prace nad ustawowym „zabezpieczeniem” referendalnego przeciągania liny trwają.
Tymczasem pojawił się
niespodziewany sojusznik
W najnowszym numerze kwartalnika kulturalnego wydawanego przez Instytut Literatury „nowynapis” [demonstracyjnie tytuł pisany jest łącznie i w dodatku z małych liter wbrew zasadom ortografii, zapewne, aby podkreślić „nowość” tego z nazwy „nowego” napisu] w dziale „Dramat” można zapoznać się z farsą metafizyczną Bronisława Wildsteina „Adwent”, opatrzoną aż dwoma komentarzami, naukowo-krytycznym i impresją osobistą, co najwyraźniej dowodzi, że redakcja wyjątkowo wysoko ten utwór ocenia. Farsa, choć tytułem przywołuje czas oczekiwania na powtórne przyjście Jezusa Chrystusa, fabularnie wiąże się z niedawno wybuchłym konfliktem wokół polskiej niejasnej polityki imigracyjnej, wyrażającej się m.in. postawieniem muru-płotu na granicy z Białorusią (wobec napływu nielegalnych imigrantów z tamtego kierunku) i niedopuszczaniem do przyjmowania uchodźców, którym mimo wszystko udaje się przeniknąć na polskie terytorium, wypychanie ich z powrotem za granicę, nawet w sytuacjach zagrażających zdrowiu uciekinierów (w tym dzieci i kobiet). Politycy i działacze społeczni na ten temat wiodą gorący spór, Wildstein czyni z tego konfliktu pożywkę dla swojej farsy o trwającej apokalipsie, niszczącej polską tkankę kulturalną, w wyniku której dochodzi do unicestwienia kościoła katolickiego, islamizacji kraju i przesunięcia granicy z murem i zasiekami na Zachód. W tej części dramatu można się dopatrzyć w tekście Wildsteina nie tylko dystopii, ale proroctwa, skoro ukazuje Polskę wypchniętą de facto poza Unię Europejską.
Obraz Polski zalanej imigrantami
to poniekąd rozwinięcie diagnozy Jarosława Kaczyńskiego, który już 15 czerwca w wywiadzie udzielonym „Gazecie Polskiej” ostrzegał, ze ewentualne zwycięstwo wyborcze opozycji oznaczałoby „finis Poloniae”. Otóż taki obraz Polski odmalowuje Wildstein w „Adwencie”.
Przy czym autor wpisuje proces zalewu imigracyjnego Polski w szerszy plan diabelski, bo oto zwodziciel Pielgrzym (tak nazywa się w dramacie przywódca ruchu promującego imigrację do Polski) reprezentujący siły Zła, doprowadzając do współudziału kościoła w pomocy nielegalnym imigrantom, mości drogę do upadku kościoła i zajęcia jego miejsca przez ekumeniczną sektę zwaną kościołem transhumanistów. Wildstein jako chłopca do bicia ustawia sobie transhumanistykę, która przecież nie zabiega o stanie się religią, przeciwnie deklaruje racjonalne i naukowe podejście do rzeczywistości.
To nie jedyny dowód na to, że autor ułatwia sobie robotę jako demaskator Zła, przybierającego maski współczującego Dobra. Ukazuje więc Pielgrzyma i jego sojuszniczkę Izabelę Piżmo (postać wyraźnie aluzyjna, z tzw. kluczem do łatwego rozszyfrowania), jako cynicznych manipulatorów, prowadzących grę z pozyskiwanymi zwolennikami. Wciągają nie tylko kapłanów, ale i uznanych artystów i naukowców do walki o przyszłość, w której – jak się okaże – ważą się losy tożsamościowe Polaków, a nawet egzystencja państwowa. Pielgrzym zdobywa, a raczej wymusza zaufanie księdza Piotra, zapewniając, że chodzi o pomoc dla dzieci, której przecież kościół odmówić nie może. Potem okazuje się, że dzieci szukające schronienia na plebanii, to rośli, silni mężczyźni, kto wie, czy nie terroryści. Wildstein charakteryzuje więc Pielgrzyma i Piżmo jako notorycznych, zawodowych kłamców, ludzi złej woli – w pewnym momencie Izabella Piżmo boleje, że pożar nie strawił katedry Notre Dame doszczętnie, a to przecie Piżmo stanie na czele odrodzonego kościoła transhumanistów.
Te i inne głupstwa ułatwiają autorowi kompromitację humanistów, którym nie po drodze ze staniem na granicy i pilnowaniem nieprzekraczalności murów za wszelką cenę. Czyżby utwór powstał na polityczne zamówienie? Skoro uchodźcy zalewający Polskę w wyniku działań „pożytecznych idiotów” niszczą kościół i odrywają Polskę od cywilizacji zachodniej, oddając w pacht wcielonemu diabłu, wygląda na to, że „Adwent” intelektualnie wspiera ideę referendum i walkę z imigracyjnym zagrożeniem.
Zapewne to tylko tak wygląda, bo nie tak szybko rodzą się dramaty, nawet kiepskie – wymagają namysłu i pewnej staranności kompozycyjnej, a w przypadku „Adwentu” także nasycenia licznymi aluzjami biblijnymi. Zbieg okoliczności jest jednak znamienny. Dowodzi, że
atmosfera lęku i niechęci do obcego
dominuje w kręgach ideowo bliskich kierownictwu PIS. Wildstein sam się nazywa i jest nazywany pisarzem idei, można więc uznać, że dramat o takiej właśnie wymowie idealnie oddaje (albo nadaje) kierunek myślowy formacji.
Ratunek upatruje Wildstein w kultywowaniu stareńkich rytuałów, w kwiatkach przy ołtarzu i zdobieniu Grobu Pańskiego. Myśli więc autor z głową do tylu, najwyraźniej odwrócony od współczesności. Trudno temu zaradzić, ale jednocześnie jeszcze trudniej zrozumieć, dlaczego twórczość o takim skrajnie konserwatywnym kierunku promowana jest jako literatura nowoczesna. Paweł F. Nowakowski, komentujący „Adwent”, swój szkic o dramacie puentuje w natchnionym duchu: „Oczekiwanie Zmartwychwstania staje się ostatnią redutą ludzi, którym odebrano już wszystko z ich dotychczasowej tożsamości. Sens utworu Wildsteina opiera się na nadziei przeniesionej z człowieka na Boga”. Miałoby to znaczyć, że bohaterowie pozytywni „Adwentu” tracą wszystko, a więc że Polakom zagraża pustka, a uchodźcy tę pustkę wnoszą ze sobą w wianie. Tyle tylko, że to łże teza. „Adwent” to sprawnie napisany dramat tendencyjny w obronie przed fikcyjnym zagrożeniem, bardziej wyraz obsesji niż troski. Wszystko to pisane jest w czasach, kiedy zupełnie inne demony szarpią polskie życie i nie kościół katolicki jest ich ofiarą, a raczej wspólnikiem.
A co, jeśli ani walka z PRL-em, ani krucjata anty uchodźcza nie przyniosą spodziewanego przebudzenia narodu? Wtedy pojawią się zapewne pomysły następne, ot, choćby obrona przed napływem uchodźców z PRL-u.