17 maja 2024

loader

Arrivederci Roma!

fot. Wydawnictwo Czarna Owca

Spędziłem w Rzymie wiele miesięcy, byłem w nim blisko dwadzieścia razy, przeczytałem o nim dziesiątki książek i obejrzałem wiele filmów z miastem w tle, a także szereg razy pełniłem rolę (w trybie towarzyskim) przewodnika po Wiecznym Mieście i tak je kocham, że gdy wziąłem do ręki obszerny tom „Rzym. 

Najpiękniejsze wakacje” autorstwa Agnieszki Zakrzewicz, wydany przez „Czarną Owcę”, poczułem się tak, jak koń kawaleryjski czuje się podobno na dźwięk trąbki. Z Agnieszką Zakrzewicz i Elizą, bohaterką jej powieści-przewodnika łączy mnie miłość do Rzymu – u autorki ugruntowana latami w nim pobytu, u młodej turystki Elizy zrodzona w pierwszym już zachwycie i podnieceniu w momencie przylotu. Podnieceniu, które jakże dobrze znam z momentu każdego przyjazdu lub przylotu, gdy mój wzrok natrafiał na jakiś pierwszy z brzegu słynny rzymski obiekt. Lektura „Rzymu. Najpiękniejszych wakacji” tak mnie rozhuśtała sentymentalnie, że gotów bym się rozpędzić i sięgając do własnej pamięci, do źródeł pisanych oraz do mojego pękatego kajetu z niezliczonymi cytatami z niezliczonych „rzymskich” powieści, poematów i filmów, opowiadać o „moim” Rzymie. Ot choćby, między innymi, wspomnieć o via Cavour, przy której Stefan Żeromski usytuował jeden z fragmentów akcji swojego mało znanego opowiadania „Pavoncello”, zekranizowanego przez Andrzeja Żuławskiego, o moich długich pomieszkiwaniach u kolegi w podrzymskiej Prima Porta, o wędrowaniu rzymskimi śladami Marcella Clerici, bohatera powieści Alberto Moravii i filmu Bernardo Bertolucciego „Konformista”, śladami bohatera „Urzędu” Tadeusza Brezy (najbardziej rzymska powieść polska), Lafcadia z „Lochów Watykanu” André Gide’a, czy „Irydiona” Zygmunta Krasińskiego, o wizycie w ponurych Fosse Ardeatine, o maleńkim kościółku-kapliczce San Giovanni in Oleo, położonym nieopodal via Appia, na którego progu natrafiłem na przywołany w powieści Jean d’Ormessona, tytułowy napis „Z łaski Boga”, o kilkudniowym poszukiwaniu grobu Aleksandra Gierymskiego na cmentarzu Campo Verano, o willi przy via Giacomo Carissimi 26, w której mieszkał, jako mąż włoskiej arystokratki, przedwojenny polski reżyser Michał Waszyński, o peryferyjnej, a lubianej przeze mnie okolicy Ponte Milvio czy i okolicy obelisku Mussoliniego z napisem „Mussolini Dux” (słusznie nie obalono go – uczcie się Polacy), o kąpielach w Ostii i Terracinie (Rzym jest w końcu miastem położonym nad Morzem Tyrreńskim!), czy o niezmiennej przyjemności przy oglądaniu „Romy” i „Dolce vita” Federico Felliniego, a także znakomitego „Wielkiego piękna” Paolo Sorrentino, bardzo zmysłowo oddającego aurę Rzymu, o których autorka także wspomina. Mógłbym tak w nieskończoność, ale muszę się opanować i pohamować, bo nie o moim Rzymie mam opowiedzieć, ale o „Rzymie” Agnieszki Zakrzewicz i jej powieściowej bohaterki Elizy…

Sam pomysł nadania przewodnikowi po Wiecznym Mieście formy fabularnej, powieściowej, jest przedni. Każdy bowiem, nawet najlepszy przewodnik, jest jednak zazwyczaj nieco suchy i bezosobowy, więc przekazanie ogromnej wiedzy o mieście w formie fabuły naprawdę ma sens i gdybym znalazł czas i siły, to chętnie nadałbym taką postać także mojemu „Paryżowi. Przewodnikowi historyczno-literackiemu” (1997). Pokazanie Rzymu oczyma i przez pryzmat wrażeń młodej polskiej turystki nadało całości przekazu powieściowego wdzięk i soczystość, niezależnie od (całkowicie tu uzasadnionej) standardowości narracji. Do tego „ociepla” wizerunek Rzymu, który jednak w końcu, przy całym swoim czarze i uroku, ma w sobie ogrom monumentalnego dostojeństwa i hieratyczności. I tu istotna uwaga o „naturze realizmu”. Zastosowana przez autorkę technika polegająca na tym, że wartka fabuła powieści przetykana jest gęsto, na każdej stronie, niezliczonymi dygresjami o budowlach, ulicach, placach, kościołach Rzymu, o jego jego historii i kulturze – i tych, pierwszorzędnych, z popularnych przewodników i z rzymskiej legendy, i tych mniej znanych, ale nie mniej wspaniałych – może się komuś na pierwszy rzut okaz wydać nierealistyczna. Ktoś może zapytać, czy to możliwe, że wędrując po Rzymie (czy po jakimkolwiek innym mieście), co chwilę serwujemy sobie i innym potężną dawkę encyklopedycznej wiedzy? A jednak tak! To bardzo realistyczne ujęcie! Znam to z autopsji. Sam oprowadzałem po Rzymie, w różnych okresach, sporo znajomych i właśnie z podobną obfitością obrzucałem ich wiedzą o mieście, dziś myślę sobie, że nieraz rzeczywiście w skali nadmiarowej, bo nie każdy dobrze ten nadmiar absorbował. Zdarzyli mi się i tacy „podopieczni”, którzy woleli godzinami „kontemplować” miasto przy restauracyjnym stoliku. Wtedy ich zostawiałem, umawiałem się w jakimś miejscu za dwie-trzy godziny i ruszałem w dalszą wędrówkę z osobami złaknionymi jej bardziej niż obiadu. Inna sprawa, że po całym dniu wędrowania po ogromnym, ruchliwym jak ul mieście, po wchłonięciu niezliczonych wrażeń, każdy chyba z przyjemnością pochłonie miskę „spaghetti alio, oglio, peperoncino”. Stąd obecne w tekście książki liczne „dygresje kulinarne” są bardzo uzasadnione.

„Rzym. Najpiękniejsze wakacje” składa się z siedmiu rozdziałów i blisko stu podrozdziałów, z których każdy zatytułowany jest nazwą jakiegoś słynnego rzymskiego obiektu. Aż w głowie się kręci, a przecież to tylko, z konieczności, créme de créme Rzymu, bo gdyby poza tymi sławnymi nazwami (Janikulum, Zatybrze, Koloseum, Plac Hiszpański, Piazza Navona, Fontanna di Trevi, Piazza Venezia, Panteon, Campo de Fiori, Kapitol, Circus Maximus, rzymskie łuki i fora, Bazylika Świętego Piotra i tak dalej, i tak dalej, i tak dalej, także niewymieniony wśród tytułów i podtytułów Piazza del Popolo, na który tyle razy docierałem każdego dnia, dojeżdżając kolejką z Prima Porta do Flaminia, z monumentalnym parkiem Villa Borghese nieopodal) wymieniać obiekty mniej znane, poboczne uliczki, placyki i zaułki (mój ukochany to ten czarujący jak teatralna dekoracja placyk-zaułek przed kościółkiem San Giorgio in Velabro, obok łuku Janusa), małe świątyńki, pałacyki etc., to na ich wyliczenie nie wystarczyłoby nawet być może i całego rocznika egzemplarzy „Dziennika Trybuna”. Zdarza mi się, że gdy sięgam po jakąś publikację o Rzymie, zwłaszcza po pobieżny, popularny przewodnik turystyczny, miewam odruch niemądrej pychy i prycham: ja to wszystko znam, mnie nie trzeba uczyć, mam to w jednym palcu! Szybko jednak włącza mi się w kontrze mądrzejszy odruch skromności. Rzym, Wieczne Miasto jest rzeczywistością tak, w niezliczonych aspektach, kolosalną, tak nieogarnioną i tak nieprzebraną, że jednego ludzkiego życia nie wystarczyłoby, by to wszytko poznać. Nie zdołałby tego dokonać nawet zamożny, rodowity Rzymianin, który przez całe swoje życie nie robiłby nic innego niż tylko zwiedzał i poznawał swoje miasto. 

Tak więc również z powieści-przewodnika Agnieszki Zakrzewicz zaczerpnąłem wiele nieznanych mi informacji, dzięki czemu wzbogaciłem swoją wiedzę. Wspaniała to lektura, bo pobyt w Rzymie, nawet pośrednio, przez lekturę, zawsze jest wspaniały, tak jak zawsze najwspanialsze z wszystkich wakacji są „rzymskie wakacje”, stawiam je nawet nad paryskimi. Kilka już lat niestety, zatem o wiele za długo, nie byłem w Rzymie, więc zainspirowany także tą lekturą, zamierzam, przy najbliższej nadarzającej się okazji, ponownie się tam wybrać (nie tylko dlatego, że jak dotąd nie miałem okazji zwiedzić, przy tylu pobytach, choćby Złotego Domu Nerona!). Z książką Agnieszki Zakrzewicz w walizce między innymi, której za tę benedyktyńską pracę serdecznie, jako samowolnie „przybrany rzymianin”, serdecznie dziękuję (pani Agnieszce, nie walizce). Zatem: Arrivederci Roma.

Krzysztof Lubczyński

Poprzedni

Strachy na Lachy

Następny

Dieta roślinna najzdrowsza, ale…