14 maja 2024

loader

Teatr jest boski

fot. Boska Komedia - Facebook

Nietrudno o takie skojarzenie, jeśli się odwiedzi Kraków podczas festiwalu teatralnego Boska Komedia. Festiwal, zainicjowany i prowadzony przez Bartosza Szydłowskiego, w tym roku odbywał się po raz 15. Przez te lata stał się najbardziej rozpoznawalną polską marką teatralno-festiwalową w Europie.

Jeśli ktoś spoza naszego kraju chce się dowiedzieć czegoś istotnego
o współczesnej Polsce
przyjeżdża na Boską. I nic dziwnego. Koncepcja tego festiwalu bowiem polega na sięganiu po tematy tabu, a więc to, co naprawdę dręczy i boli. „Artyści zawsze mówią o tym – przypomniał przed festiwalem Bartosz Szydłowski – co wytrąca społeczeństwo ze strefy komfortu To mocna tradycja polskiego teatru, zaangażowanego, bezkompromisowego. Przepracowujemy stare tematy, szukamy nowych perspektyw”. Festiwal w pełni potwierdził ten specyficzny charakter polskiego teatru, który tak silnie rezonuje ze współczesnością.

Na krakowski festiwal wpadłem zaledwie na trzy (intensywnie spędzone) dni. To zdecydowanie za krótko, aby wyrokować o całym festiwalu, choć nawet pilne uczęszczanie na wszystkie spektakle przez 9 festiwalowych dni, nie pozwoliłoby ogarnąć całości. A jednak ponieważ wcześniej już zobaczyłem należące do najgłośniejszych spektakli sezonu „Dziady” Mai Kleczewskiej (Teatr Słowackiego w Krakowie), „Imagine” Krystiana Lupy (Teatr Powszechny w Łodzi i Teatr Powszechny w Warszawie), „Odlot” Anny Augustynowicz (Teatr Współczesny w Szczecinie) – pisałem już o tych spektaklach wcześniej w „Trybunie”, a także „Cudzoziemkę” Katarzyny Minkowskiej (Teatr Polski w Poznaniu) czy „Odpowiedzialność” Michała Zadary (Teatr Powszechny w Warszawie) obraz Boskiej zarysował się przede mną wyraźniej. Nie zobaczyłem kilku najnowszych spektakli krakowskich, w tym budzącego emocje przedstawienia „Act od Killing” Jana Klaty z Janem Peszkiem w roli głównej (Teatr Słowackiego), ominęła mnie też bardzo chwalona „Śmierć Jana Pawła II” Jakuba Skrzywanka (Teatr Polski w Poznaniu), ale pamiętając o tych produkcjach, można sobie wyobrazić, jak niezwykłą ofertę przedstawił publiczności Bartosz Szydłowski, spinając całość hasłem „polskie tabu”, czyli spełnioną zapowiedzią rozmowy o tym, o czym zwykle się nie mówi.

W programie Boskiej znalazł się spektakl „Rohtko” Łukasza Twarkowskiego, właściwie gościnny (kolejność liter w zapisie nazwiska słynnego artysty łotewskiego Marka Rothko zmieniona została celowo). To wprawdzie
koprodukcja polsko-łotewska
ale bez łotewskiej techniki, która umożliwiła realizację tak skomplikowanego przedsięwzięcia, trudno byłoby o taki efekt.
Premiera odbyła się w Dailes Teatris w Rydze, premiera polska w Teatrze im. Jana Kochanowskiego w Opolu (współproducent). Nie wszyscy pewnie wiedzą, że opolski teatr dysponuje największą sceną w Polsce z obrotówką o średnicy 12 metrów i powierzchni około 137 metrów kwadratowych z czterema zapadniami i unikatowym nagłośnieniem. Na tych instrumentach potrafił zagrać Łukasz Twarkowski – walory techniczne teatru wzmacniając ekranami do projekcji obrazów rejestrowanych przez operatorów obecnych na scenie i aktywnie tworzących sceniczną rzeczywistość. Po raz pierwszy w polskim teatrze można było zobaczyć kamery, które nie przeszkadzają w akcji i nie utrudniają. Kontaktu z aktorami, ale przeciwnie – ten kontakt wzmacniają. To samo dotyczy mikroportów, które jakże często dezorientują widzów – często trudno uchwycić, kto właściwie mówi. W spektaklu Twarkowskiego ani przez chwilę widz nie ma do czynienia z tego rodzaju wątpliwościami. Nie wdając w rozważania techniczne, powstał spektakl szalenie zdyscyplinowany, zorganizowany i spójny. Co więcej, technicznej maestrii towarzyszy swoisty „balet dekoracji” (Fabiena Lede), składającej się z segmentów chińskiej restauracji, sypialni i pracowni artysty, wciąż na nowo meblowanej dzięki scenie obrotowej i przesuwaniu poszczególnych fragmentów dekoracji. Sprawia to wrażenie powstawania monumentalnych obrazów wciąż poddawanych dekonstrukcji.
Liczy się przy tym temat: mowa bowiem o urynkowieniu sztuki, o zawłaszczaniu sztuki przez kapitał i o coraz bardziej wątpliwej wartości oryginału, a zarazem wzroście znaczenia kopii, które też mogą się okazać elektronicznym oryginałem z certyfikatem. Tak czy owak, artysta traci kontrolę nad swym dziełem, a tego właśnie Rothko przyjąć nie mógł. Dosłownie nie mógł i kto wie, czy nie dlatego popełnił samobójstwo. Anka Herbuś, autorka scenariusza napisała tekst, który wydobywa te subtelności i kontrowersje, wnosząc do współczesnego pojmowania sztuki nowe, niepokojące pytania.
Wracając do programu konkursowego, obok „Dziadów” i „Imagine”, do przedstawień najbardziej obleganych (zajęte schodki wzdłuż widowni w Starym Teatrze) i oklaskiwanych (długotrwałe standing ovation) należał spektakl poznańskiego Teatru Nowego „Alte hajm / Stary l dom” Marcina Wierzchowskiego.

Spektakl powstał w bliskiej współpracy Michaelem Gubenfeldem, kanadyjskim aktorem, reżyserem i producentem, od kilku lat organizatorem festivALT w Krakowie, alternatywnego festiwalu kultury żydowskiej. To swego rodzaju
spektakl-pułapka
W sceniczne ramy przyjęcia urodzinowego w Starym Domu, podczas którego spotykają się rodziny Kuszów i Dobrowolskich z szaf wypadają trupy, na jaw wychodzą tajone zbrodnie i występki. Kluczowa jest pamięć wypierana latami, a teraz domagająca się ujawnienia. Kiedy wraz z Kają przybywa nieoczekiwanie jej amerykański przyjaciel (w tej roli świetny Glubenfeld), potomek zamordowanych Źydów, dawnych właścicieli Starego Domu, atmosfera gęstnieje. Ale już wcześniej w mistrzowsko rozegranej scenie między oficerem i Dobrowolskim, nawiązującej do „Bękartów wojny” Tarantino, przemoc obezwładnia widzów. Andrzej Niemyt (oprawca) i Dawid Ptak (ofiara) sugestywnie ukazują zaciskającą się pętlę, przemoc i strach. Przedstawienie odciska piętno na widzach, u młodszych budzi świadomość przeszłości wyrugowanej w pamięci, u starszych porusza struny wspomnień i mglistych skojarzeń. Widz może stać się nawet uczestnikiem zdarzeń na równych prawach z postaciami scenicznymi.

Na koniec kilka impresji związanych z najnowszą premierą Teatru Łaźnia Nowa „Strach i nędza 2022” w reżyserii Bartosza Szydłowskiego, dyrektora festiwalu. To
opowieść o wypaleniu
o zakleszczeniu w elitarnej bańce i próbie przezwyciężenia kryzysu w czasach dla kultury trudnych. Jacek Cieślak w swojej recenzji („Rzeczypospolita”) jakże trafnie wiązał genezę tego spektaklu z paskudną nagonką przeciw Szydłowskim rozpętaną przez PIS. Tylko godnemu podziwu hartowi ducha Szydłowskiego zawdzięczamy, że ten nikczemny atak przetrwał, a tym samym przetrwały Boska Komedia i Łaźnia.

Sam Szydłowski wskazuje na inne źródła inspiracji, a przede wszystkim na legendarny obraz Frederica Felliniego „8 i pół”. I rzeczywiście, to spektakl o niemożności stworzenia spektaklu. Tak jak Fellini w swoim filmie równie intensywnie zmaga się z kryzysem twórczym reżyser – bohater spektaklu (świetny Michał Czachor), który przybywa na próbę bez gotowego wyobrażenia o spektaklu, który chce (ale nie może) stworzyć. Rzecz rozgrywa się w eleganckim salonie, przestrzeni ograniczonej dwoma ścianami z otworami okiennymi (ale bez okien), przez które od czasu przedzierać się będzie rzeczywistość zza kulis, a także obrazy Nowej Huty i filmowane sceny próby (sugestywna scenografia Małgorzaty Szydłowskiej). Reżyser przedstawia swoim najbliższym współpracownikom szkic scenariusza z nadzieją na wsparcie, ale spotyka się z ich dystansem. Jego główna aktorka (Marta Ziębia) wciąż dopytuje, kogo właściwie ma grać, Pisarz (Andrzej Szeremeta) widzi w scenariuszu tylko zlepek niepowiązanych scen, a druga Aktorka-akolitka (Angelika Kurowska) potrafi jedynie deklarować swoje uwielbienie.

Osamotniony reżyser boryka się z rosnącymi przeszkodami, aby na koniec wybrać
twórczy azyl
wśród nowohuckich amatorów, z którymi od lat współpracuje Szydłowski. Mnóstwo tu cierpkich uwag i epizodów nawiązujących do teatru zagubionego w poszukiwaniu awangardowości o wątpliwej jakości. Niemało scen nieodparcie śmiesznych, ale i gorzkich. To jak przestroga przed martwicą myślenia i zapaścią emocji. Co więcej, autentyzmu i osobistego tonu do spektaklu dodają fragmenty autentycznej rozmowy Bartosza Szydłowskiego z dziewięćdziesięcioletnim Ojcem.
Ważne przedstawienie o chorobie naszych czasów – atrofii uczuć, zaniku empatii i narastaniu znużenia. Szydłowski nie traci jednak nadziei. On i jego reprezentant w spektaklu-reżyser wierzą, że gdzieś istnieje prawdziwy teatr. Dlatego półtoragodzinną rozprawę o niemocy i wypaleniu wieńczą triumfalne dźwięki tańca z filmu Felliniego. Triumf bezinteresownej radości mimo wszystko.

Tomasz Miłkowski

Poprzedni

15 milionów za obraz Matejki

Następny

Dobry sen to dobre zdrowie