Bogdan Czyżewski – ur. 9 marca 1934 r. w Warszawie – jeden z najpopularniejszych piosenkarzy lat 60-tych i 70-tych. W latach 1963-1973 był wokalistą w duecie Rinn-Czyżewski, a w 1974 r. rozpoczął karierę solową. Współpracował z licznymi orkiestrami w kraju i za granicą, m.in. orkiestrami radiowymi Warszawy i Łodzi, Reprezentacyjną Orkiestrą Wojska Polskiego, Orkiestrą Moskiewskiego Teatru i Estrady, Big Bandem Radio Hawana; Orkiestrą Dresden Tanz Sinfoniker w NRD. Dał tysiące koncertów w Polsce, Bułgarii, Czechosłowacji, Kanadzie, na Kubie, w NRD, Rumunii, USA, ZSRR. Karierę zakończył w 1990 roku. Wśród nagrod m.in.: 1972 – nagroda publiczności na festiwalu dla duetu Rinn-Czyżewski za piosenkę „Nie obiecuj, nie przyrzekaj”, 1982 – Srebrny Pierścień na Festiwalu Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu za piosenkę „Gdy nasi chłopcy maszerują”, 1983 – Złoty Pierścień na tym festiwalu za piosenkę „Czterdzieści lat munduru”, 1986 – Srebrny Pierścień kołobrzeski za piosenkę „Napisz list, kochanie”. Do jego najważniejszych przebojów należały: „Słoneczny dzień”, „Świat na różowo”, „Taka babka”, Zginęła mi dziewczyna”. W duecie Rinn-Czyżewski m. in.: „Biedroneczki są w kropeczki”, „Dobre buty z dobrej skóry”, „Viva Maria”, „Na deptaku w Ciechocinku”, „Pamiętaj o mnie”, „Wszystkiego najlepszego”, „Żeby choć raz”. Wydał liczne płyty i trzy longplaye z Danutą Rinn: „Całujmy się”, „Pamiętaj o mnie”, „Nie obiecuj, nie przyrzekaj”.
Z BOGDANEM CZYŻEWSKIM rozmawia Krzysztof Lubczyński.
Pana pierwszą specjalnością, nabytą w technikum była mechanika precyzyjna. Później studiował Pan na Politechnice Warszawskiej. Skąd ten przeskok od techniki do świata piosenki?
Po wojnie była bieda, a zawody artystyczne miały opinię niepoważnych i niestabilnych, więc moja mama wywarła na mnie nacisk, żeby zdobyć jakiś konkretny zawód. Pokierowała mnie więc do Technikum Mechaniki Precyzyjnej w Warszawie, które ukończyłem. Po maturze podjąłem studia na Politechnice Warszawskiej, gdzie poznałem kolegów studentów, którzy chodzili na imprezy muzyczne i kabaretowe do tzw. Stodoły. To był, przypomnę, duży barak, który pozostał po budowniczych Pałacu Kultury i który władze po 1956 roku udostępniły studentom Politechniki na działalność kulturalną. W czasach budowy barak służył jako stołówka i stał w miejscu, gdzie dziś jest budynek byłego salonu meblowego „Emilia” przy ulicy Emilii Plater. Pod wpływem tych wrażeń zacząłem uczyć się w średniej szkole muzycznej. W 1958 roku Polskie Radio, mieszczące się przy Myśliwieckiej, tam, gdzie dziś jest radiowa Trójka, ogłosiło konkurs dla młodych talentów piosenkarskich. Była to inicjatywa Władysława Szpilmana, szefa muzycznego radia.
Coś w rodzaju dawnej wersji Voice of Poland…
Coś w tym rodzaju, z tą różnicą, że wtedy lansowali się młodzi wykonawcy, a dziś lansują się głównie jurorzy. Potrzebowano solistów dla orkiestry Polskiego Radia kierowanej wtedy przez Edwarda Czernego. Przystąpiłem do konkursu i znalazłem się grupie 20-25 osób, wyłonionych spośród kilku tysięcy tych, którzy zgłosili się do wstępnych eliminacji. Wyszkolono nas i dano możliwość śpiewania w studiu piosenki, przed mikrofonem, dla radia. Wśród moich koleżanek była m.in. Sława Przybylska i Halina Kunicka, a także utalentowany, zapomniany dziś Olgierd Buczek. Organizując to studio Szpilman zrobił wielką robotę dla polskiej muzyki rozrywkowej. Jednocześnie nadal chodziłem do szkoły muzycznej, u zbiegu Pięknej i Ujazdowskich, gdzie uczył mnie przedwojenny jeszcze aktor i piosenkarz, Andrzej Bogucki. To m.in. on ze swoją żoną, Janiną Godlewską, przedwojenną piosenkarką, m.in. z chóru „Dana”, ukrywali Szpilmana po jego ucieczce z warszawskiego getta, co Roman Polański pokazał w filmie „Pianista”. Aczkolwiek w tamtych czasach szkolnych nic o tym nie wiedziałem. To nie były czasy wspomnień, tak jak dziś. Ludzie ukrywali swoje biografie. Bogucki, świetny aktor i piosenkarz, grał w filmowych komediach przedwojennych, a po wojnie wylansował m.in. „O Nowej to Hucie piosenkę”. Wracam jednak do konkursu radiowego. Wykonałem tam piosenkę „Zginęła mi dziewczyna”, którą skomponował dla mnie pianista ze Stodoły, pan Preisner, ojciec znanego kompozytora, także filmowego, Zbigniewa Preisnera. Stała się radiowym przebojem. Potem wyśpiewałem jeszcze przebój „Krasnoludki”, skomponowany przez Bogusława Klimczuka.
Jest Pan rodowitym warszawiakiem. Proszę opowiedzieć o swoich korzeniach…
Urodziłem się przy ulicy Duchnickiej, nieopodal Powązkowskiej, w rodzinie wojskowego. Ojciec, Stefan Czyżewski, urodzony w 1901 roku, był zagorzałym piłsudczykiem. W 1939 roku wziął udział w kampanii wrześniowej jako zawodowy podoficer sztabowy w pułku radiotelegraficznym przy Duchnickiej. W pewnym momencie kampanii wycofał się z Warszawy na wschód. Zgodnie z rozkazem dowództwa, żeby nie walczyć z Rosjanami, jego pułk pewnym momencie się im poddał, a żołnierze zostali internowani w Siemiatyczach. Stamtąd przewożono ich grupami do obozów w Rosji, do Charkowa, Miednoje, w rezultacie czego zginęli później w Katyniu.
Ojcu udało się uciec z obozu w cywilnym ubraniu dostarczonym przez matkę, także dlatego, że w początkowym okresie obóz był niedbale strzeżony. Dostarczyła mu cywilne ubranie dzięki pewnemu kolejarzowi, który dostarczył jej list od ojca, informujący gdzie się znajduje Po powrocie do Warszawy ojciec włączył się do konspiracji, w Kedywie AK. W czasie okupacji mieszkaliśmy przy ulicy Okopowej. Ojciec walczył w Powstaniu Warszawskim, w Śródmieściu, w okolicach gmachu „PAST-y”. Zginął od postrzału, na ulicy Śliskiej i jest pochowany w kwaterach powstańczych na Powązkach, niedaleko pomnika Gloria Victis, jako porucznik Stefan Czyżewski, pseudonim „Kajtek”, zgrupowanie „Albatros”.
Ale wracam do mojego życia piosenkarskiego. Dzięki konkursowi blisko związałem się z Polskim Radiem.
Miał Pan jakieś wzorce piosenkarskie, wokalne?
W pierwszym rzędzie modnych wtedy Francuzów, Gilberta Bécaud, Charlesa Aznavoura, których poznałem osobiście i Yves Montanda. W pełni zawodową działalność rozpocząłem w 1961 roku.
Wziął Pan z powodzeniem udział w pierwszym, dziś historycznym festiwalu polskiej piosenki w Opolu…
Tak, zaśpiewałem tam bardzo popularna później piosenkę „Słoneczny dzień”, z motywem „Szedł Atanazy do Anny”, do słów Jeremiego Przybory i muzyki Jerzego Wasowskiego, która później znalazła się w repertuarze Anny German. Potem związałem się Estradą w Koszalinie, a w PRL w każdym mieście wojewódzkim była Estrada, a przy okazji też z jazzową grupą New Orlean Stompers. To w Koszalinie poznałem Danutę Rinn. Był rok 1963. Po nieudanych próbach zorganizowania kwartetu zdecydowaliśmy się w końcu na duet. I jako taki występowaliśmy ponad dziesięć lat. Wniosłem do niego jako wiano utwór „Czy pani lubi twista?”, wykonany w duecie z Violettą Villas.
To był dla Pana najważniejszy okres w karierze?
Niewątpliwie tak. Duduś Matuszkiewicz skomponował dla nas piosenkę „Ona ma dwadzieścia lat”, co zabawne – z okazji XX-lecia PRL, w 1964 roku. Wylansowaliśmy razem z Danką trzy longplaye i około dwustu piosenek, w tym takie przeboje jak „Nie obiecuj, nie przyrzekaj”, „Żeby choć raz”, „Pamiętaj o mnie”, „Na deptaku w Ciechocinku”, a „Wszystkiego najlepszego” stało się sygnałem jednej z radiowych audycji muzycznych. Dużo koncertowaliśmy w kraju i za granicą, od ZSRR po USA. Po latach nasz duet i nasze małżeństwo się wyczerpały, rozstaliśmy się, a Dana szybko się przebiła solowo w Opolu przebojem „Gdzie ci mężczyźni”. Ja solowo miałem trudniejszą drogę, bo nie miałem swojego przeboju, a widownia krzyczała do mnie na koncertach: „Gdzie Rinn?”. Wtedy związałem się z Festiwalem Piosenki Żołnierskiej w Kołobrzegu, zaczynając z powodzeniem utworem „A mnie wojsko służy” Jonkajtysa i Korcza. Wraz z nimi oraz pianistą Czesiem Majewskim zainicjowaliśmy też stworzenie teatru muzycznego, w Teatrze na Targówku przy Kołowej. Związała się też z nami Ala Majewska i Ewa Śnieżanka. Powstał też big-band. W występującym tam męskim chórku śpiewał młodziutki Grzegorz Markowski, późniejszy solista „Perfectu”. Co do Kołobrzegu, to po 1981 roku artyści tam występujący, w tym ja, otoczeni zostali anatemą, jako kolaboranci, reżimowcy, komuchy łamiące bojkot stanu wojennego. Było to bardzo przykre i niesprawiedliwe. Dotknęło to na przykład także kompozytorki Katarzyny Gaertner, pieśniarza Adama Zwierza, aktorów Mikulskiego, Karewicza Józefa Nowaka czy Wieńczysława Glińskiego. Te czasy strasznie poniszczyły relacje koleżeńskie, przyjaźnie. Dziś to trochę słabnie, ludziom przechodzi ten czad, ale co się złego stało, to się nie odstanie.
Wróćmy do czasów Pana największej artystycznej aktywności. Obok waszego duetu z Danutą Rinn istniał też popularny duet Zofia i Zbigniew Framerowie…
Lubiliśmy się z pochodzącymi z Łodzi, sympatycznymi Framerami i trochę, ale bez agresji, rywalizowaliśmy. Oni mieli repertuar bardziej dyskotekowy, taneczny, słodki, trochę odpowiednik dzisiejszego disco polo. My śpiewaliśmy bardziej z dystansem, humorem, który nadawała swoim temperamentem Danka. Oboje już nie żyją niestety. Danka poszła zresztą jeszcze bardziej tę humorystyczną konwencję, eksploatując przy tym swoją tuszę, której z latami nabrała. Z drugiej strony jej tusza stała się powodem jej kompleksów i od pewnego momentu nie chciała już ze mną występować, bo uważała, że tworzymy niekorzystny dla niej fizycznie kontrast. Swoje występy solowe zaczęła brawurowo od superprzeboju „Gdzie ci mężczyźni?”, który był hitem jednego z opolskich festiwali.
Znalazłby się Pan w dzisiejszym szołbiznesie?
Chyba nie. To są zupełnie inne czasy, inny styl muzyki, inny jest też styl odbioru. Czasem, z rzadka, występuję dla wybranej publiczności z małymi imprezami, recitalami.
Czego Pan najbardziej żałuje?
Że transformacja ustrojowa, skoro już miała nastąpić, nie zaczęła się w czasach mojej największej aktywności, w czasach duetu z Rinn. Przy sprzedaży po pół miliona każdej naszej płyty, byłbym do dziś milionerem.
Dziękuję za rozmowę.