6 listopada 2024

loader

„A najdzielniej biją króle, a najgęściej giną chłopy”

W ekspresowym tempie rząd PIS wraz Prezydentem Andrzejem Dudą podjęli decyzję o wysłaniu Wojska Polskiego do Iraku i Kuwejtu. Polskie siły składające się z komponentu lądowego i lotniczego mają dołączyć do tzw. „koalicji chętnych” pod wodzą USA, walczącej z Państwem Islamskim.

Informacje na ten temat są jednak na tyle sprzeczne i chaotyczne, że sprawiają wręcz wrażenie świadomego wprowadzania polskiej opinii publicznej w błąd. Spróbujmy więc je trochę uporządkować, oddzielając prawdę od fałszu.

Misja szkoleniowa czy udział w wojnie?

Na obszarze Iraku i Syrii od kilku lat toczy się wojna domowa o podłożu religijnym. Jedna ze stron tej wojny, przejęła znaczące obszary obu krajów, utworzyła na tych terenach administrację, struktury wymiaru sprawiedliwości tworząc zręby quasi państwa. Bojownicy tzw. Państwa Islamskiego, to nie tylko dość sprawne siły zbrojne, wyposażone w broń lekką, ale wojska wyposażone w czołgi, transportery opancerzone, wspierane przez artylerię lufową i rakietową. Kalifat stworzył struktury aparatu skarbowego pobierającego podatki, resorty ochrony zdrowia i edukacji. Prowadzi wojnę niemającą wiele wspólnego z zasadami cywilizacji zachodniej, uwzględniającej normy prawa humanitarnego zawarte np. w Konwencjach Genewskich. Jest to wojna niezwykle krwawa, w której nie bierze się jeńców, stosuje masowo ataki samobójcze i walczy do ostatniego żołnierza. Jest to konflikt asymetryczny, a więc walki toczą się nie tylko na linii frontu. Ataki samobójcze bojowników Daesz (wg norm świata zachodniego terrorystyczne) dokonywane są tak na linii walk, jak i na głębokich tyłach. Cele samobójców wysadzających się w wypełnionych materiałami wybuchowymi pojazdach są nie tylko typowo wojskowe, ale też celami są przypadkowe skupiska cywilów.
A zatem opowiadanie opinii publicznej, że wysłani do Kuwejtu i Iraku żołnierze polscy jadą na misję szkoleniowo – rozpoznawczą, a nie na wojenną – mówiąc oględnie – mijają się z prawdą. Faktycznie Polacy jadą wprost w „piekło” krwawej wojny toczonej przez fanatyków islamskich i będą permanentnie w obszarze wysokiego zagrożenia, ryzykując życiem i zdrowiem.

„Polskie lotnictwo będzie tylko rozpoznawać”

Polacy skierują do Kuwejtu komponent lotniczy w sile 150 ludzi i 4 samolotów wielozadaniowych F-16 C/D. Polskie F-16 wyposażone będą w zasobniki rozpoznawcze DB 110 i będą one realizować zadania lotnicze w zakresie rozpoznania na potrzeby wsparcia tzw. operacji Inherent Resolve.
I tu mały wykład dla laików. Współczesna operacja lotnicza w ramach prowadzonej wojny składa się z kilku elementów. Obszar powietrzny kontrolują, patrolujące z odległości kilkuset kilometrów, latające stanowiska dowodzenia tzw. AWACS-y. Na tereny objęte walkami kieruje się samoloty rozpoznawcze takie, jak polskie F-16, wyposażone w stosowne zasobniki. DB 110, to bardzo nowoczesne urządzenia, które pozwalają w czasie rzeczywistym dokonać wykrycia celów i zagrożeń oraz transmisji rejestrowanych obrazów do lądowych stanowisk obróbki danych. Bardzo często misja rozpoznawcza ma „przykrycie” samolotów WRE (Walki Radiowo Elektronicznej) oraz myśliwców. Następnie – również z udziałem samolotów WRE – wykryte w misji rozpoznawczej cele, unicestwiane są przez samoloty uderzeniowe za pomocą środków bojowych klasy powietrze – ziemia, a więc rakiet, bomb, ewentualnie pocisków działek pokładowych. Dla obrońców nie ma różnicy, co dokładnie jest w powietrzu, atakują każdego wroga. A więc bojowników IS nie będzie interesowało, czy ostrzeliwany przez nich F-16 będzie zrzucał bomby, zakłócał ich radary oraz radiostacje, czy „tylko” wskazywał ich, jako cele bombardowań. Misja rozpoznawcza, jest misją bojową i to o wysokim ryzyku oraz niebezpieczeństwie ataku niewykrytymi, nieznanymi środkami obrony przeciwlotniczej, które się dopiero wyjawi. Kalifat nie dysponuje wprawdzie silną obroną przeciwlotniczą, jednak ma szereg działek przeciwlotniczych kalibru 23 mm, średnich dział S-60 kalibru 57 mm, czy rakiet ziemia powietrze typu „Stinger” lub „Igła”. Polscy piloci będą więc latali w obszarze zagrożonym atakiem. Nawet, jeśli przyjmą taktykę Rosjan w Syrii i będą latali na pułapie powyżej 4 500 m (powyżej zasięgu ręcznych rakiet przeciwlotniczych), to zawsze istnieje zwykłe ryzyko awarii. F-16 to samolot amerykański nie radziecki i wymaga dużej kultury eksploatacji, gdyż jest wrażliwy na uszkodzenia. To nie jest MIG-29 z dwoma silnikami, F-16 ma tylko jeden. W przypadku jego awarii pilot musi się katapultować. I tu pojawia się kolejny problem. W przypadku lądowania na obszarze kontrolowanym przez Państwo Islamskie trzeba niezwykle szybko ewakuować pilota, aby ocalić mu życie. Jordański F-16, który miał awarię podczas nalotu na siły bojowników w Syrii rozbił się, a pilot dostał się do niewoli. Jordańczyk Muath al-Kasaesbeh po serii tortur został następnie przywiązany w metalowej klatce i żywcem spalony. Nagranie męczeńskiej śmierci pilota terroryści umieścili w Internecie. Rosyjskich pilotów na spadochronach opuszczających zestrzelony przez Turków SU-24M lokalni terroryści z Al.-Nusra ostrzeliwali w powietrzu i jeden z nich płk. Oleg Pieszkow został bestialsko zamordowany. Choćby te przykłady pokazują stopień zagrożenia polskich pilotów oraz potrzebę zorganizowania misji SAR (Search and Rescue). Prawdopodobnie mają się tym zająć Amerykanie, ale polski MON się o tym problemie, póki co, nie zająknął.
Lecą zatem polscy piloci na wojnę i ich operacje bojowe odbywać się będą na obszarze zagrożonym atakami przeciwlotniczymi oraz latać będą nad terenami kontrolowanymi przez terrorystów – morderców, niestosujących praw wojny, ustanowionych przez świat cywilizowany.
Na marginesie, warto też odnotować, że intensywna eksploatacja samolotów w warunkach pustynnych, doprowadzi do szybszej ich dekapitalizacji. A koszt zakupu F-16 to „kontrakt stulecia” i samoloty te z punktu widzenia polskich możliwości finansowych kosztują horrendalnie dużo.

Polscy komandosi będą „nauczycielami”?

Kwestia zadań drugiego komponentu Polskiego Kontyngentu – w warstwie informacyjnej – trąci groteską. Wiemy, że do Iraku Wojsko Polskie skieruje 60-ciu żołnierzy z elitarnych formacji podporządkowanych Dowództwu Wojsk Specjalnych. W szczególności mają to być żołnierze słynnej jednostki komandosów „GROM” (porównywanych do brytyjskiego SAS czy amerykańskiej Delta Force), jednostki wojskowej „Formoza” im. gen. broni Włodzimierza Potasińskiego – czyli bojowych płetwonurków oraz z lekkiej jednostki szturmowej o charakterze powietrzno-desantowym „Agat”. To najwyższej klasy komandosi, ludzie za ogromne pieniądze wyszkoleni perfekcyjnie, aby skutecznie zabijać i niszczyć wroga. Ich talenty dydaktyczno–szkoleniowe są u nich raczej na dalszym planie. Opowiadanie opinii publicznej, że ich misja ma charakter wyłącznie szkoleniowy, jest co najmniej nieporozumieniem. Z dużą dozą prawdopodobieństwa można zakładać, że jak inni „szkoleniowcy” z USA, Wielkiej Brytanii, Francji, Rosji czy Iranu, znajdą się na pierwszej linii udzielając swym podopiecznym „cennych rad i wskazówek” w bezpośrednim boju z Daesz. Wiceminister MON Tomasz Szatkowski w Sejmie RP bąknął coś o „elementach wsparcia” w Kuwejcie i w Jordanii. I to powinno budzić niepokój.
Z innych źródeł wiadomo bowiem, że w Jordanii, na pograniczu z Syrią, operują silne oddziały sił specjalnych Wielkiej Brytanii (SAS) oraz USA (Delta Force) oraz liczna agentura CIA. Szkolą oni tam tzw. „syryjską umiarkowaną opozycję”. Opozycja ta (Wolna Armia Syrii i Armia Islamu) walczą w sąsiadującej z granicą jordańską prowincji Daraa z syryjską armią rządową. Pytanie zatem natury zasadniczej: czy nasi komandosi będą szkolili syryjską zbrojną opozycję antyrządową?
Pogranicze jordańsko-syryjskie to obszar szczególnej wrażliwości i znaczenia strategicznego. Duża część Damaszku i tzw. Wschodniej Ghuty kontrolowana jest przez „Armię Islamu”. W odległości ok. 25 km znajduje się miasto Szeikh Mishin, które do jesieni 2015 było w rękach opozycji. To właśnie z Jordanii (granica jest w rękach opozycji), poprzez w połowie kontrolowaną stolicę prowincji – miasto Daraa i miasto Szejkh Miskin – była planowana zewnętrzna interwencja mająca wesprzeć zainstalowanie w Damaszku „nowych demokratycznych władz”. Nie dziwi więc, że jednym z priorytetów interweniującej w Syrii armii rosyjskiej było wsparcie 5 Dywizji Pancernej armii rządowej, która odbiła Shejkh Mishin. 25 tysięczne miasteczko zostało wręcz zrównane z ziemią, ale założenia rosyjskich strategów zostało wykonane. Na południu od Damaszku powstała silna bariera chroniąca stolicę kraju przez obcą interwencją z obszaru Jordanii. Obawy prezydenta Asada i rosyjskich doradców nie były bezzasadne. W ramach jednego z przesileń międzynarodowych, w zimie 2015, do Jordanii na „ćwiczenia” była skierowana przez Londyn, słynna brytyjska 7 Dywizja Pancerna „Szczurów Pustyni”. Również nie przypadkiem, 12 czerwca br. Rosjanie „omyłkowo” zbombardowali pod Al.-Tanfa obóz szkoleniowy tzw. „umiarkowanej opozycji”, znajdujący się opodal granicy z Jordanią. Wywołało to bardzo ostrą reakcję Waszyngtonu. Na specjalistycznych portalach związanych z amerykańskimi siłami zbrojnymi sugerowano wręcz, że następnym razem Rosjan powinny spotkać konsekwencje, a bombardujące sojuszników USA samoloty winny być zestrzeliwane. Nieoficjalnie mówi się, (opisał to między innymi tygodnik „The National Interest”), że rosyjscy piloci na bombowcu SU-24M odczekali aż skończy się paliwo patrolującym amerykańskim myśliwcom F-18 „Hornet” z lotniskowca USS „Harry Truman” i zbombardowali cel. Amerykanie mieli swą obecnością Rosjanom to zadanie uniemożliwiać, jednak nie docenili determinacji pilotów WWS. Piloci bombowca z czerwona gwiazdą cierpliwie czekali aż myśliwce amerykańskie zmuszone będą wrócić na pokład swego wielkiego lotniskowca o napędzie atomowym typu „Nimitz”. A potem Rosjanie zrobili swoje – w nalocie zniszczono dostarczone przez USA uzbrojenie oraz zginęli tak terroryści jak i „doradcy” z USA.
W reakcji na groźby ze strony USA w trybie pilnym, na polecenie Prezydenta Putina, do rosyjskiej bazy w Chmejmim przyleciał minister obrony Rosji gen Sergiej Szojgu i „dokonał inspekcji systemu obrony przeciwlotniczej S-400 Triumf, która wypadła satysfakcjonująco” – (TASS). Minister wypowiedział też znamienne słowa cytowane przez rosyjskie media: „Atak na bazę lotniczą Chmejmim w Syrii, oznacza atak na terytorium Rosji. Zachodni koledzy niech się zatem tysiąc razy zastanowią”.
Jak zatem widać, relacje wojskowych USA i Rosji w Syrii są „szorstkie” i przybycie tam nas Polaków, będzie przysłowiowym „wsadzaniem palca między drzwi a futrynę”.
Generalnie misje „szkoleniowe” wykonywane przez elitarne oddziały komandosów, to eufemizm kryjący wsparcie militarne krajów zaangażowanych w wojnę na terenie Syrii z obu stron. Misję „szkoleniową” wykonują komandosi irańscy z 65 brygady spadochronowej „Nohed” i „rosyjscy doradcy wojskowi” na rzecz armii rządowej. „Szkoli i doradza” Kurdom w północnej Syrii 500 amerykańskich żołnierzy sił specjalnych, wspieranych przez kilkudziesięciu komandosów z Francji. Mówi się o „doradcach” z Niemiec, czemu jednak oficjalnie zaprzeczyły władze w Berlinie.
Istnieje zatem ryzyko ukrywania przed polską opinią publiczną, zaangażowania polskich sił specjalnych na obszarze, na jaki nie jesteśmy proszeni, czyli w Syrii. Nie można wszak wykluczyć tajnych porozumień na linii Waszyngton Warszawa.
Oficjalnie polskie MON poinformowało, ustami rzecznika Bartłomieja Misiewcza, że nasi żołnierze będą zajmowali się szkoleniem sztabów… milicji chrześcijańskiej. Jest to zaskakujące, bo jeśli mamy być w Iraku na zaproszenie rządu w Bagdadzie, to wypadałoby szkolić armię tego kraju, a nie religijne bojówki. Tymczasem Polska Agencja Prasowa, powołując się na Misiewicza twierdzi, że nie będą to regularni żołnierze, tylko milicjanci. I to dobierani wg klucza wyznaniowego.
Warto też pamiętać, że szef MON Antoni Macierewicz w szeregu swoich wypowiedzi z kwietnia i maja 2016, mówił o zaangażowaniu militarnym i walce z Państwem Islamskim na terenie Syrii. Teraz rząd mówi o wysłaniu wojsk do Kuwejtu i Iraku oraz prawdopodobnie do Jordanii. Jest to świadoma dezinformacja, albo dowód na kompletny chaos i improwizację w wysyłaniu polskich żołnierzy na Bliski Wschód, w obszar krwawej walki z Państwem Islamskim.
Być może w kręgach rządowych doszło do „otrzeźwienia” i po wojowniczych zapowiedziach zauważono, że do interwencji na obszarze Syrii brak podstaw prawnych na gruncie prawa międzynarodowego. Interwencja na obszarze Iraku ma się zgoła inaczej. Tzw. operacja o kryptonimie „Inherent Resolve” jest operacją wojskową prowadzoną w ramach „Globalnej Koalicji Chętnych do walki z Państwem Islamskim”, na podstawie artykułu 51 Karty Narodów Zjednoczonych. Koalicja pod wodzą Waszyngtonu działa również na prośbę rządu w Bagdadzie. Dodatkowo Rada Bezpieczeństwa ONZ uznała, że tzw. Państwo Islamskie jest grupą terrorystyczną i stanowi zagrożenie dla światowego pokoju i bezpieczeństwa. Można więc na tej łącznej podstawie wywodzić umocowanie prawne do działań zbrojnych wojsk obcego państwa, jakim jest Polska, na suwerennym terytorium Iraku. Iraku, ale nie Syrii, jak przez wiele tygodni lokalizował walkę polskiego kontyngentu w swych publicznych wypowiedziach, szef MON, Antoni Macierewicz.
Uważnych obserwatorów zaskakuje jednak lekkość podjęcia w naszym kraju decyzji o wysłaniu polskich żołnierzy na wojnę. Lekkość i beztroska tak elit rządzących, jak i opozycji. W ogóle polskiej opinii publicznej – sprawa ta zdaje się nikogo nie interesować.

trybuna.info

Poprzedni

Niepokój Grupy Wyszehradzkiej

Następny

Cofnąć się, aby lepiej skoczyć