8 listopada 2024

loader

Aktorka z dala od sceny

Z JOANNĄ KASPERSKĄ rozmawia Krzysztof Lubczyński

Joanna Kacperska – ur. 19 sierpnia 1948 r. w Otwocku. Absolwentka PWST w Warszawie (1970). Debiutowała na scenie Teatru im. Bogusławskiego w Kaliszu. W teatrze tym pozostała do 1972. Następnie występowała w teatrach warszawskich: „Rozmaitości” (1972-82), „Komedia” (1982-90), Północnym (1990-92). Wśród ról filmowych m.in. „Nie lubię poniedziałku” T. Chmielewskiego (1971), „Zaklęte rewiry” J. Majewskiego (1975), „Anna i wampir” J. Kidawa (1981), „Nadzór” W. Saniewskiego (1986), „Prywatne śledztwo” Wojciecha Wójcika (1984), „Kuchnia polska” J. Bromskiego (1991), „1968. Szczęśliwego Nowego Roku” Jacka Bromskiego (1992), „Kolejność uczuć” R. Piwowarskiego (1993), w serialach „Podróż z jeden uśmiech” St. Jędryki, „Polskie drogi” J. Morgensterna”, „Ród Gąsieniców” K. Nałęckiego, „Kariera Nikodema Dyzmy” J. Rybkowskiego, „Boża podszewka” I. Cywińskiej. W Teatrze Telewizji m.in. w „Kordianie i chamie” L. Kruczkowskiego w reż. J. Bratkowskiego, „Weselu” St. Wyspiańskiego w reż. J. Kulczyńskiego. „Zamku” F. Kafki w reż. M. Weissa.

 

Na wstępie banalne pytanie, ale nieuchronne i jednak celowe. Jak została Pani aktorką?

Od dziecka chciałam być baletnicą, uwielbiałam tańczyć. Wbrew woli taty, a za przyzwoleniem mamy dostałam się w wieku dziesięciu lat do szkoły baletowej przy ulicy Moliera w Warszawie. Z marzeń o karierze primabaleriny musiałam zrezygnować, bo zbyt szybko rosłam, a dla baletnicy wysoki wzrost nie jest wskazany. Później tańczyłam nawet solowe partie w kółku tanecznym przy Domu Kultury na ulicy Myśliwieckiej, ale tam przygotowywano młodzież do zespołu Mazowsze, a mnie jednak interesował taniec klasyczny. Tak więc pierwszą nutkę artystyczną zrealizowałam już w dzieciństwie, a potem zdecydował przypadek.

Jak wspomina Pani lata szkolne?

W warszawskim Liceum Ogólnokształcącym imienia Stefana Batorego moim starszym kolegą był Daniel Olbrychski, który pięknie recytował poezję na szkolnych akademiach, „Grand Walse Brillant” Juliana Tuwima i wiersz „Do matki” Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego. Z koleżanką oglądałyśmy Daniela w telewizji w młodzieżowym Studiu Poetyckim prowadzonym przez Andrzeja Konica i powoli rósł w nas pomysł pójścia w jego ślady. Postanowiłyśmy zdawać do szkoły teatralnej i od razu się dostałyśmy, choć konkurencja była ogromna – dziesięć kandydatek na jedno miejsce. Na studiach szło mi bardzo dobrze. Moimi pedagogami były panie profesorki Zofia Małynicz, Rena Tomaszewska, Janina Romanówna i znakomici profesorowie Jan Świderski i Aleksander Bardini.

Jeszcze na studiach zadebiutowała Pani w telewizyjnym filmie „Pavoncello” według noweli Stefana Żeromskiego w reżyserii Andrzeja Żuławskiego. Jak do tego doszło w czasach, kiedy studentom zabraniano grania w filmach?

Andrzej Żuławski zobaczył mnie na ulicy, kiedy wracałam z lekcji angielskiego. Po pewnym czasie Daniel Olbrychski, w którym byłam zakochana, grał w „Popiołach” u Andrzeja Wajdy. Jedyny raz w życiu poszłam na wagary po to, żeby zobaczyć jak kręcą film z Danielem w Warszawie na placu Zamkowym. Żuławski był tam drugim reżyserem. Tak się poznaliśmy. Dwa lata później reżyserował swój pierwszy samodzielny film i zaproponował mi rolę Zinaidy w telewizyjnym filmie według prozy Stefana Żeromskiego. O tę rolę rywalizowałam z moją koleżanką z roku Małgosią Braunek. Ja wygrałam próbne zdjęcia do „Pavoncello”, za to Małgosia wygrała rywalizację do filmu „Skok” Kazimierza Kutza. Mogłam zagrać dlatego, że film kręcony był w wakacje i niedaleko bo w Łodzi. Po wakacjach jednak grzecznie wróciłam do szkoły na Miodową i chyba przegapiłam szansę na poważniejsze zaistnienie w kinie.

Po szkole zaangażowała się Pani do teatru w Kaliszu…

Dostałam propozycję od dyrektor Izy Cywińskiej, która organizowała nowy zespół dla swoich ambitnych zamierzeń stworzenia wyjątkowej sceny na mapie Polski. Ze mną przyszli do teatru w Kaliszu Joanna Orzeszkowska, Janusz Szydłowski, Henryk Talar, Halina Łabonarska, był już Janusz Michałowski, Wojciech Standełło, Ewa Milde. Nowa pani dyrektor zaprosiła też do współpracy młodych zdolnych reżyserów, Helmuta Kajzara, Macieja Prusa i Jerzego Grzegorzewskiego. To był wspaniały teatr i wyjątkowy okres w moim życiu zawodowym. Repertuar był szeroki. Od Gabrieli Zapolskiej, poprzez Stanisława Wyspiańskiego, Witkacego, Tadeusza Różewicza, aż po rozrywkowe pozycje, jak była „Trędowata” według Heleny Mniszkówny, w którym zagrałam rolę Stefci. Przedstawienie okazało się hitem. Stylistyka przedstawienia była lekko przerysowana, tak żeby satysfakcję mieli widzowie, którzy chcieli się wzruszyć i ci, którzy przyszli się pośmiać. Jako Stefcia byłam baletowa w ruchach, naiwnie zachwycona urodą świata, rozgrywałam dramat mojej bohaterki przy dźwiękach IX Symfonii Beethovena, którą zaproponował reżyser spektaklu Maciej Prus. Ten spektakl graliśmy w całym kraju z wielkim powodzeniem. W Kaliszu zagrałam też m.in. Różę w „Domu kobiet” Zofii Nałkowskiej, Hankę w „Moralności pani Dulskiej” i Nataszę w „Trzech siostrach” Antoniego Czechowa. Wszystkie te spektakle były w reżyserii Izabelli Cywińskiej. Moja Natasza była biologicznie silna, zaraz po poślubieniu delikatnego i roztargnionego Andrzeja, zachodziła w kolejne ciąże i swoim macierzyństwem szantażowała wszystkich, stopniowo z zakompleksionej zahukanej dziewczyny stawała się władcza i dominująca. Spędziłam w Kaliszu tylko dwa sezony. Potem wróciłam do Warszawy.

Dlaczego tak szybko?

Mimo, że w Kaliszu czułam się bardzo dobrze, to jednak uległam mamie, która nalegała, żebym wróciła do Warszawy.

Kalisz to miasto z tradycją teatralną, ale jednak nie będące dużym ośrodkiem inteligenckim, artystycznym. Jak je Pani odbierała z tego punktu widzenia?

Kaliska publiczność była wierna i dumna ze swojej sceny, poza tym my przecież chcieliśmy zrobić najlepszy teatr na świecie. Organizowaliśmy festiwale i teatralne przeglądy. Przyjeżdżali recenzenci z całej Polski. Naprawdę to był wtedy teatr, o którym się mówiło w całym kraju. Iza Cywińska była doskonałym dyrektorem, dbała o rozwój artystyczny każdego swojego aktora, spędzaliśmy ze sobą mnóstwo czasu. Dyskutowaliśmy o sztuce, życiu, wspólnie dojrzewaliśmy, większość z nas była bardzo młodymi ludźmi, tuż po studiach. Atmosfera niewielkiego miasta sprzyjała skupieniu, całkowitemu oddaniu się scenie. To był piękny czas! Kalisz jest bardzo miłym miastem, z urodziwym parkiem, teatrem nad rzeką Prosną i Domem Aktora na ulicy Szklarskiej, gdzie wszyscy mieszkaliśmy. Bywało, że po spektaklu chodziliśmy do restauracji w hotelu Europa na śledzia z pięćdziesiątką wódki, a po próbach na prywatne obiady do pani Ochockiej gdzie spotykali się przedstawiciele kaliskiej palestry.

Po powrocie do Warszawy zaangażowała się Pani do Teatru „Rozmaitości”…

Tak i na początku spotkało mnie tam rozczarowanie. W porównaniu z atmosferą prawdziwie twórczą Kalisza, Warszawa wydała mi się powierzchowna i pusta. Tutaj wszyscy gonili za pieniędzmi, za chałturami, czy sławą w telewizji. W pierwszym spektaklu „Dziś Straszy” Agnieszki Osieckiej zagrałam Jabłonkę, Głowę Tygrysa i Parawan. Łzy ciekły mi po twarzy w czasie spektaklu. Potem było już tylko lepiej. Zagrałam dziewczynę „Hultaja” w sztuce Gustawa Gottesmana i Andrzeja Jareckiego, zaśpiewałam Donnę Marię w głośnym w całym kraju „Cieniu” Wojciecha Młynarskiego w reżyserii Jerzego Dobrowolskiego. Zagrałam główną rolę Amelii w farsie „Feydeau” i Kasię w „Poskromieniu złośnicy” Williama Szekspira. Były jeszcze role m.in. Panny Młodej w „Weselu u drobnomieszczan” Brechta, i w „Happy Endzie”, widowisku według songów Brechta i Weila w reżyserii Olgi Lipińskiej. W 1982 roku przeszłam do Teatru Komedia na Żoliborzu, później na pewien czas przemianowanym na Teatr Północny. Tam zagrałam m.in. w „Kramie z piosenkami” Leona Schillera, w kabaretowym „Śmiechowisku” i znów w „Happy Endzie”, wszystkie spektakle wyreżyserowała dyrektor teatru Olga Lipińska. Była jeszcze rola Helen w „Się kochamy” Muraya Schisgala w reżyserii Anny Matysiak. Potem już za dyrekcji Marka Weissa-Grzesińskiego w zupełnie innym repertuarze byłam Matką przełożoną w „Opętaniu” i Rossignol czyli francuską córą rewolucji w „Życiu i śmierci Jean Paula Marata” Petera Weissa, które wyreżyserował Marek Weiss-Grzesiński.

To był rok 1991, ale potem jakby znika Pani z pola widzenia widzów…

Teatry po przemianach 1989 roku straciły państwowe dotacje. Trzeba było dostosować się do potrzeb wolnego rynku. Ambitne spektakle o francuskiej rewolucji nie interesowały już widza. Miasto też starało się pozbyć kłopotliwych etatów i Teatr Północny został pierwszym w Warszawie teatrem impresaryjnym przyjmując ponownie nazwę Teatru Komedia. Poczułam potrzebę zmiany w moim życiu, a ponieważ mam talent do języków obcych, więc zrobiłam szereg kursów specjalistycznych po to, by zostać zawodowym pilotem i przewodnikiem wycieczek zagranicznych. Pracuję w tym zawodzie z wielkim powodzeniem do dzisiaj. Razem z polskimi grupami zwiedziłam niemal cały świat, swoimi wspomnieniami dzieliłam się na łamach turystycznego miesięcznika „Tourist Express”. Bardzo kocham mój nowy zawód. Oprowadzając turystów zagranicznych po Polsce czy tylko Warszawie, czuję się prawdziwą ambasadorką mojego kraju, przedstawiając często trudną naszą historię, a tak mało znaną na świecie, staram się pokazać ją od możliwie najlepszej strony. Ten zawód to także rodzaj teatru, trzeba znaleźć własny styl żeby zainteresować przyjezdnych, tu jestem i aktorem i reżyserem i mówię własnym tekstem. Nadal należę do Agencji Aktorskiej Gudejki i od czasu do czasu coś zagram. Na przykład po angielsku w amerykańskim filmie „Biały kruk” z nieżyjącym już dziś Ronem Silverem, wystąpiłam też w kilku francuskich produkcjach. Zagrałam dość dużą rolę niezrównoważonej psychicznie Gałązkowej w „M jak miłość” ,w serialach „Na dobre i złe”, „Jest jak jest”, „Na Wspólnej” i w kilku innych produkcjach. Siłą rzeczy jednak mój kontakt z aktorstwem jest sporadyczny. Pewnie żal, ale zawsze jest coś za coś, jak mawiał mój nieżyjący już mąż Andrzej Sadowski, wybitny scenograf teatralny i operowy. O jego niezwykłym dorobku artystycznym i pedagogicznym wspólnie z moim nowym partnerem, poetą i pisarzem Józefem Plessem napisaliśmy i wydaliśmy w 2013 roku własnym sumptem piękny graficznie, bogato ilustrowany i interesujący w treści album pt. „Andrzej Sadzio Sadowski Scenograf”. Został on wyróżniony tytułem Najpiękniejszej Książki Roku 2013. Jak widzi pan można w życiu odgrywać różne role, stale się rozwijać i czerpać z tego satysfakcję. Jednak gdyby ktoś zwrócił się do mnie z interesującą propozycją to chętnie podjęłabym nowe wyzwanie…

Dziękuję za rozmowę.

trybuna.info

Poprzedni

Tajemnicza Ryszarda

Następny

Requiem dla miasta, czyli polski gen samozagłady