Po raz trzeci w ostatnich latach teatry warszawskie sięgają po teksty o schyłkowym okresie Republiki Weimarskiej, czasach berlińskiego kabaretu, obyczajowej rewolucji i narastającego brunatnego niebezpieczeństwa.
Najpierw uczynił to Krzysztof Warlikowski w swoim „Kabarecie warszawskim”, spektaklu rozpiętym między filmem „Kabaret” a współczesnością. Potem w Teatrze Dramatycznym zobaczyliśmy adaptację „Kabaretu”, w którym akcenty przywołujące grozę tamtych czasów trudno było przeoczyć. Teraz Natalia Korczakowska w Teatrze Studio w spektaklu „Berlin Alexanderplatz”, opowiadając historię byłego robotnika, mordercy i alfonsa Franciszka Biberkopfa, powołuje do życia zmysłowy obraz zmagań dobra ze złem z faszyzmem w tle.
Przemoc, ksenofobia, życie marginesu konfrontowane z marzeniem o wolności i wyzwoleniu z pęt zła musi budzić niepokój, nie pozostawia widza obojętnym. Teatr najwyraźniej przestrzega przed recydywą agresywnego nacjonalizmu.
Uniwersalna opowieść
Halucynogenny spektakl Korczakowskiej oparty został na jednej z najważniejszych powieści niemieckich XX wieku, „Berlin Alexaderplatz” (1929) Alfreda Döblina. Już w dwa lata po publikacji powieść została sfilmowana, a 40 lat temu powstał 14-odcinkowy serial Rainera Wernera Fassbindera. Ta fascynująca powieść pociągała również twórców teatralnych, ale nie w Polsce – Korczakowska jako pierwsza konfrontuje się z tym dziełem.
A dzieło jest pod wieloma względami niezwykłe. Nie tylko dlatego, że to pulsująca życiem panorama Berlina końca lat 20. ubiegłego wieku, ale utwór do dzisiaj nowatorski, wielowarstwowy, łączący fragmenty dokumentarne, kronikę kryminalną z odniesieniami biblijnymi i rytmem przypominającym przypowieści, a także partiami nawiązującymi do klasyki greckiej (wojna trojańska). To strumień opowieści, przedziwny montaż o zmiennej linii narracji, spiętej bezpośrednimi ingerencjami odautorskimi. Także kolaż estetyczny, w którym ekspresjonizm splata się z reporterskim realizmem, groteska z cytatami z tekstów politycznych, ogłoszeń w gazetach, a nawet piosenek ludowych. Nie przypadkiem powieść Döblina porównywano z dziełami Dos Passosa i Joyce’a. Oddać tych wszystkich subtelności na scenie nie sposób, a niektóre partie tekstu, bezpośrednio związane z czasem, kiedy rozgrywa się akcja powieści, mogłyby być nawet nieczytelne. Toteż reżyserka poszukiwała ekwiwalentów, sięgając odważnie po ballady Nicka Cave’a czy piosenkę Madonny, nadając scenom gangsterskim kształt bliski filmom Tarantino, posługując się aluzjami do sytuacji politycznej na świecie, ale nie tej sprzed niemal wielu, tylko współczesnej.
Dało to w rezultacie opowieść uniwersalną, która toczy się bez ustanku, wchłaniając w materię opowieści rzeczywistość współczesną, a mieniąc się rozmaitymi tonami emocjonalnymi, w których nie zabrakło celowych przerysowań i stylizacji jak w czarnym kryminale czy groteskowym obrazku, wciąż przykuwa uwagę widzów.
Pragnienie wolności
Widowisko wiąże w całość historia Franza, który po czterech latach wyszedł z więzienia, skazany za zabójstwo w afekcie swej kochanki Idy, i postanowił sporządnieć, nieświadomy, że świat ani on sam na to nie pozwolą. Jego losy to rodzaj sondy, która ma odpowiedzieć na pytanie, jakie szanse ma człowiek w świecie z natury pełnym zła, przemocy i nienawiści. Okaże się, że niewielkie, ale mimo to Korczakowska broni nadziei, jaką daję wyobraźnia – na koniec w rozszalałym tańcu, do którego wciągana jest także publiczność, ujawnia się zerwana z łańcucha wiara w siłę wolności.
Ten finał kojarzy się ze „Smyczą”, spektaklem jednoosobowym, który przed laty reżyserowała Korczakowska, a którego twórcą był Bartosz Porczyk, teraz występujący w głównej roli Franza. Znowu więc Korczakowska i Porczyk spotykają się na scenie i ponownie jest to spotkanie bardzo twórcze. W tamtym monodramie boleśnie doświadczany przez życie bohater Porczyka zrywał się ze „smyczy” ku wolności, w tym przedstawieniu jego bohater płaci życiem cenę za swoje błędy, ale budzi pragnienie wolności u innych.
Mniej w tym przedstawieniu polityki (w porównaniu do powieści), zniknęły długie tyrady anarchistów, sceny o posmaku agitacyjnym, o Liebknechcie i Luksemburg nawet się nie wspomina, ale to, co zostało, to dość, aby stworzyć odpowiednio dramatyczne tło, jakim jest walka polityczna w świecie gorączkowych zmian i niespełnionych oczekiwań.
Dwuznaczne anioły
Reżyserka skupia się na wewnętrznej przemianie bohatera, doglądanego przez podejrzanych, dwuznacznych Aniołów, Saruga (Tomasz Nosiński) i Teraha (Katarzyna Warnke), na jego zagubieniu, wycofaniu, niepewności i bólu. Nawet jego ciało, kiedy wyrzucony z samochodu przez kompanów straci rękę, okaże się pułapką i wyzwaniem, z którą nie potrafi sobie radzić. Bartosz Porczyk nie jest tu bohaterem romantycznym, ale człowiekiem pozbawionym oparcia, który gubi się w świecie bez busoli moralnej, zamyka w sobie i ucieka od życia.
Jego otoczenie mieni się pstrokatymi barwami. Najbardziej kolorowym ptakiem jest wcielający się brawurowo w kilka postaci sprzedajnych dziwek Robert Wasiewicz, kabaretowo ostry, nieodparcie zabawny, odważnie punktujący słabe strony swoich bohaterek i zawsze ponad miarę kiczowato wystrojony. Niepokojącą grupę tworzy gang pani Pums (Halina Rasiakówna) – w powieści to mężczyzna, ale tu żelazna, niebezpieczna szefowa trzymająca rzezimieszków w szachu. Wokół niej kłębią się tchórzliwi złodziejaszkowie, sutenerzy i niewyżyci mordercy, Jest wśród nich alter ego Franza, niejaki Reinhold (świetna rola Krzysztofa Zarzeckiego), Cień, ten Drugi, który uosabia całe tłumione zło Biberkopfa, odpychające i przyciągające zarazem, ponętne i lepkie. Jest też alter ego uosabiające bezinteresowne Dobro – to Nachum Stanisława Brudnego, który sam ma niewiele, ale gotów jest ofiarować swoją pomoc drugiemu człowiekowi za sprawą ludzkiego współczucia.
Publiczność na scenie
Ten gangsterski moralitet osadza reżyserka w odmiennie, niż bywało to zwykle w Teatrze Studio, zorganizowanej przestrzeni. Na scenie umieszcza publiczność, pozostawiając z przeciwległej strony widowni zaledwie kilka rzędów, a całą tak wybebeszoną salę czyni terenem gry, otoczonym przez wijące się od sufitu po podłogę „girlandy” czerwonych serpentyn. To przestrzeń anonimowa, odwieczny „burdel”, krwawa jatka, rzeźnia (jak kto woli), bez charakterystycznych akcentów rodzajowych, w której kolejno umieszczane obiekty sugerują charakter zmieniającego się wnętrza. Na początku to szpitalne prosektorium. Dekonspiruje je łóżko, na którym pod prześcieradłem leży Nachum. Potem to ulice bujnie rozkwitającego Berlina z szumem wielkiego miasta i jego zakazane zakamarki, które nagle zmieniają się w jaskinię gangsterskiego spisku albo pornograficzny teatrzyk podejrzanej spelunki. Potem podmiejski las, rozległe uroczysko, a na koniec pusty plac z rusztowaniem symbolizujący kres Franza. Doskonale zorganizowany ruch sprawia, że scena wciąż się odmienia, pulsuje życiem, bierze w niej udział nawet balkon, gdzie zamordowana kochanka Franza, Ida (Dorota Landowska) wyśpiewuje żale Idy/Carmen.
Przebudzenie z letargu
Powstało widowisko totalne, w którym muzykę, ruch, przestrzeń, i grę aktorów orkiestruje wyraźnie zarysowany moralitetowy cel opowieści, korzystającej bez oporów z rozmaitych rozwiązań awangardy i post awangardy. Najwyraźniej Teatr Studio budzi się z letargu i nawet jeśli komuś się będzie wydawać, że żeruje na „gotowym”, że próbuje się ubierać w cudze piórka, pozując na oazę wolności i oporu, to i tak to przedstawienie dobrze świadczy o potencjale artystycznym na nowo kształtującego się zespołu, do którego „desant wrocławski” (Rasiakówna, Porczyk Pempuś, Szeremeta) wprowadził nowy powiew.
Niech mówią, co chcą – Studio się odradza.