7 listopada 2024

loader

Bo słowo musi być święte

Na scenie prawdziwy rejwach. Ludzie krążą, z megafonów nieistniejącego, a zaaranżowanego na scenie, dworca kolejowego płyną dziwne komunikaty o opóźnionych i odłożonych połączeniach znikąd donikąd.

 

Ktoś przychodzi, ktoś odchodzi, ktoś biegnie. Ktoś się spieszy, a ktoś inny zwleka z zadaniem pytania. Z boku przy laptopie rezyduje autor (w jego roli Jerzy Walczak), który wysłuchuje cierpliwie opowieści bohaterów powstającej właśnie książki, Opowieści ludzi o chwiejnej tożsamości, ukrywających albo odkrywających swoją stłumioną żydowskość, broniących swojej polskości, żądających od autora wsparcia albo zaświadczenia, kim są, a przynajmniej rady, co mają ze sobą począć. Mikołajowi Grynbergowi udało się oddać duszną atmosferę niepewności, wyparcia, buntu pamięci, która domaga się ujawnienia, Andrzejowi Krakowskiemu zaś wydestylowanie z tych opowieści nie tylko aury, ale i linii dramaturgicznej, która prowadzi do samoidentyfikacji.

„Rejwach” to kolejny, oryginalny spektakl Teatru Żydowskiego (na wygnaniu), który zmaga się z tematem pamięci, który próbuje oswoić przeszłość i ujawnić niepokoje dręczące tych, którzy zgubili po drodze swoją tożsamość albo zostali nieświadomie odcięci od korzeni. I nagle się dowiedzieli. Mądry i ważny spektakl. Najlepszy dowód, ze Żydowski daje sobie radę w niełatwych warunkach działania, bez własnej siedziby, a co więcej wciąż poszukuje nowych przestrzeni i nowego języka.

Wyrazem tych rozbudzonych ambicji była

 

inauguracja sceny muzycznej

Teatru. Odbyło się to w świetnej atmosferze na scenie Klubu Garnizonowego w Warszawie. Gołdzie Tencer udało się namówić Jana Młynarskiego i Marcina Maseckiego, aby przyjęli rolę kuratorów sceny muzycznej. Na inaugurację panowie, wspomagani przez znakomitego skrzypka Marcina Markowicza, wystąpili razem z Gołdą Tencer, która brawurowo wykonała za zakończenie „Bay mir bistu szejn” Jacoba Jacobsa i Szolema Sekundy, przebój, który zawładnął w okresie międzywojennym Ameryką i Warszawą. Na scenie powstał niezwykły duet, bo Jan Młynarski odpowiedział fragmentem innego przeboju (znanego m.in. z wykonania Andrzeja Boguckiego, obdarzonego lekko przydymionym, wibrującym głosem), „Czy ty wiesz, moja mała”. Tencer śpiewała w jidisz, Młynarski po polsku, a sala szalała.

Pomysł na ten wieczór był znakomity. Artyści postanowili oprowadzić nas po nieistniejącym już świecie piosenki, jazz badu, kabaretu lat międzywojnia, oświetlając reflektorem twórczość artystów łączących żydowską i polską wrażliwość, bo zarówno teksty, jak i muzyka rozrywkowa chwilami pobrzmiewa tonami o wyraźnie żydowskich korzeniach, polskich romantycznych uniesieniach i… amerykańskim polorze. Muzycy w tamtej epoce lgnęli do amerykańskiego brzmienia. Mowa przecież o twórcach najwybitniejszych polskiej rozrywki czasów międzywojennych, o Goldzie, Właście Petersburskim, o takich tekściarzach jak Hemar czy Tuwim. Można by tę listę na pewno poszerzać, ale i tak koncert mienił się wieloma barwami od liryzmu po cudowne poczucie humoru. Młynarski podbił serca widowni liryczną piosenką „Srulek” Emanuela Schlechtera, rozpoczynającą się od słów: „Syneczku złoty, Srulku mój/ Nad tobą czuwa ojciec twój”…
To był nie tylko koncert inauguracyjny, ale także jubileusz, a właściwie

 

jubileusz na bis

Gołda Tencer bowiem swoje 50-lecie twórczości artystycznej obchodziła niedawno w Łodzi. W mieście, gdzie faktycznie debiutowała. Ale warszawscy przyjaciele wymogli stołeczny bis. W pierwszej części wieczoru były więc wspomnienia i lektura fragmentów wypowiedzi wielu twórców, krytyków, przyjaciół o Gołdzie Tencer, które zebrano w pięknie wydanym albumiku, poświęconym artystce. Znalazł się w nim nawet zabawny a słodki wiersz pochwalny Ryszarda Marka Grońskiego pod znaczącą nazwą „Laurka”:

Ta laurka to jest hołd
dla najbardziej znanej z Gołd.
Gołdy Meir dawno nie ma,
Gołda Tencer prac za dwie ma…

Pracy ma rzeczywiście huk, czasem trudno uwierzyć, jak to potrafi powiązać. Cały czas jednak towarzyszy jej poczucie niespłaconego długu, jakiegoś obowiązku ciążącego na niej jako artystce. Stąd też napisała z okazji swojego jubileuszu te słowa: „Ojczyzną Żydów jest Pamięć. Wydawałoby się wręcz, że jest ona oddzielna, jakby odrębna od ludzi, istnieje w nich mimo ich samych”. I jeszcze to: „Wszystkie moje działania zmierzają do jednego – do tego, by głos setek tysięcy żydowskich istnień, które nie mogą dać świadectwa, został wypowiedziany”. To jej credo.
Jubileusz artystki odbywał się w dobrym nastroju. Tuż przed festiwalem Warszawa Singera, który jest wspólnym dzieckiem Teatru Żydowskiego i Fundacji Shalom, a więc także tuż przed jubileuszem Tencer, stołeczny Ratusz zdecydował o przeznaczeniu na nową siedzibę Teatru Żydowskiego posesji przy ulicy Próżnej 14, położonej na skrzyżowaniu z Placem Grzybowskim. Oznacza to, że Żydowski wygnany z placu Grzybowskiego powróci na Plac Grzybowski. Ratusz wydzielił 150 milionów na inwestycje mające dostosować wybrany obiekt do potrzeb teatru. Przyszłość rysuje się więc w jasnych barwach i Żydowski wszedł w nowy sezon z nadzieją na lepsze czasy.

Forpocztą tego nastroju stał się koncert Tencer/ Masecki/ Młynarski/ Markowicz. Z okazji jubileuszu Maciej Nowak napisał we wspomnianym albumie piękny tekst, nazywając Gołdę Tencer „Mamełe” – doprawdy trudno znaleźć lepsze określenie: „Gołda przeprowadziła swój teatr przez Morze Czerwone. Scementowała zespół i pracowników, przyciągnęła najwybitniejszych i najmodniejszych polskich reżyserów XXI-go wieku. Dzięki jej inicjatywie zaczęli tu pracować Maja Kleczewska, Monika Strzępka i Paweł Demirski, Anna Smolar, Michał Zadara, Jędrzej Piaskowski, Jolanta Janiczak i Wiktor Rubin. (…) Odważnie bierze też na swoje barki dzieło wybudowania nowej siedziby Teatru Żydowskiego w Warszawie. Nowego domu dla żydowskich artystów. W starotestamentowej tradycji wiele jest mocnych kobiet: Estera, Sara, Judyta. Gołda Tencer godnie kontynuuje tę matczyną misję”. Co tu dużo gadać, Nowak trafił w dziesiątkę.
Tak jak twórcy koncertu, którego jedną z pereł było wykonanie nieśmiertelnego przeboju

 

Mariana Hemara „Słowo musi być święte”.

Tą nieodparcie zabawną piosenką zasłynął Kazimierz Krukowski-Lopek (a może było na odwrót – to ta piosenka zasłynęła dzięki niemu, znanemu i lubianemu artyście kabaretów „Qui pro quo” i „Banda”), który wykonywał ją już w roku 1932 i nigdy się z nią nie rozstał. Miałem szczęście widzieć jeszcze Krukowskiego śpiewającego tę piosenkę Hemara w warszawskiej „Syrenie”. Nic nie przeszkadzało, że Lopka zżerał już wtedy Parkinson, że trzęsła mu się głowa i głos. I tak wywoływał huragany śmiechu.
Jan Młynarski nie próbuje Lopka naśladować, idzie swoją drogą, ale cudownie akcentuje paradoksy tekstu, a szczególnie rytmiczną maestrię wyrafinowanego refrenu:

Bo słowo musi być święte,
bo słowo musi być święte,
Powiedziało się
to potem chciało się,
czy nie chciało się – jest mus.
Bo u mnie tak jest przyjęte,
że słowo musi być święte,
podjęło się, zabrnęło się,
wypsnęło się – szlus!

Po skończonym koncercie w foyer spotkałem Macieja Wojtyszkę, który szykuje się do reżyserii kolejnego spektaklu w Teatrze Żydowskim, to będzie „Josie Kałb” na podstawie powieści Israela Joszuy Singera. „Słowo musi być święte”, komentował Wojtyszko, „Młynarski powinien zadedykować Ratuszowi, szkoda, że mu tego nie podpowiedziałem”. Zdziwiłem się. „Chodzi o budowę nowej siedziby teatru. Lepiej przypominać i dmuchać na zimne”.

I tu zacytował: „Podjęło się, zabrnęło się, wypsnęło się – szlus!”.

 

 

 

Tomasz Miłkowski

Poprzedni

Czyja niepodległość?

Następny

Poskaczą w Wiśle

Zostaw komentarz