Niezwykły wieczór zaproponował swoim widzom TR Warszawa, którzy 12 kwietnia wieczorem mogli spotkać się z telewizyjną wersją „Bzika tropikalnego” Grzegorza Jarzyny, potem grupą twórców TR i na koniec z filmem dokumentalnym osnutym wokół tego spektaklu, „Bzik teatralny. Początek”.
Dzięki takiej kompozycji można było za jednym zamachem wrócić wspomnieniami do legendarnego spektaklu, który utorował drogę nowym zjawiskom na polskiej scenie, a zarazem skonfrontować go z dzisiejszym kształtem teatru, czyli sprawdzić, jak się ma dzisiaj „bzik teatralny”.
Premiera „Bzika tropikalnego’’ opartego na młodzieńczych dramatach Witkacego miała miejsce 18 stycznia 1997. To był debiut Jarzyny, ucznia Krystiana Lupy z krakowskiej szkoły teatralnej, ukrywającego się zresztą pod pseudonimem, wyraźnie naznaczony doświadczeniami jego ekscytującej wyprawy po trosze śladami Witkacego – wrócił z podróży po Indonezji, Australii, Papui-Nowej Gwinei. „Bardzo wierzyłem, że można dotrzeć do tajemnicy, do źródeł teatru. – mówił reżyser w rozmowie z Agatą Tuszyńską.
– Miałem mocne przeświadczenie, że jest coś takiego jak złote runo dla ludzi teatru. Grotowski podróżował, Witkacy podróżował, Artaud podróżował. Wszyscy pisali o tej tajemnicy, którą trzeba poznać, by zostać oświeconym. Chciałem zdobyć to złote runo. A posmak tego zobaczyłem w tańcach transowych”.
Przywiezione z wyprawy nagrania, wykorzystał Jarzyna do ilustracji muzycznej „Bzika tropikalnego”. Wydobył dzięki nim duszny klimat miejsca, jego urodę i kuszącą odmienność, dziwną energię i rozleniwienie. Przystępując jednak do pracy nad tekstami Witkacego wcale nie był pewien sukcesu – przeciwnie, naczytał się o klapach, jakie dotknęły dotychczasowe próby ich wprowadzenia na scenę. Prapremiera warszawska „Mister Price’a” (1926) w Teatrze Niezależnym okazała się widowiskową katastrofą. Rozsierdzony Karol Irzykowski grzmiał wówczas, że wystawianie sztuk Witkacego jest „dokumentem zbiorowej głupoty i blagi czy tchórzostwa”. Młody reżyser do końca nie wiedział, jak sprawdzi się jego śmiała adaptacja na scenie – pierwsze oklaski wziął za oznaki protestu. Wreszcie „reżyser – student krakowskiej PWST – pisała Dorota Wyżyńska – wyszedł po premierze do oklasków w egzotycznej masce Demona i – jak przyzna się 13 lat później – sam przeżył wtedy coś, co mogło przypominać trans”.
Owacja przeszła wszelkie oczekiwania. Młoda publiczność utożsamiła się z transowym charakterem spektaklu. Jego temperaturą emocjonalną, wibracją nastrojów, barw, mgieł, świateł. To był ożywczy szok, zerwanie z teatrem, jaki znali. „Znalazłeś swoją plemienną wioskę”, miał powiedzieć po premierze Krystiana Lupa, uznając spektakl swego ucznia za odcięcie pępowiny. Od tego momentu, od debiutanckiego spektaklu rozpoczęła się samodzielna droga artysty.
Rzecz ciekawa, że tego samego dnia, 18 stycznia 1997, odbyły się ważne premiery dwóch uczniów Lupy: Elektra Krzysztofa Warlikowskiego w Teatrze Dramatycznym i właśnie Bzik tropikalny Grzegorza Jarzyny w Teatrze Rozmaitości. Tak jakby ich twórcy prowadzili walkę o rząd dusz.
Przedstawienie Warlikowskiego stało się pokazem podejścia postmodernistycznego do dramatu klasycznego, ale to, co zwracało uwagę widzów, polegało na emocjonalnym wystudzeniu, można powiedzieć, że był to spektakl prowadzony na zimno. „To przedstawienie jest zimne – pisał Piotr Gruszczyński – nie epatuje widza wewnętrznymi spazmami aktorów, nie zniewala nieudolnym udawaniem czegokolwiek. Jest po ludzku racjonalne i skalkulowane”. Spektakl w jakiejś mierze uwodził swoją innością, ale też pozostawiał wrażenie niedosytu, zwłaszcza w ukazaniu skomplikowanych związków między matką i córkami (wytykano, że różnica wieku między Elektrą-Danutą Stenką a Klitajmestrą-Jadwigą Jankowską-Cieślak jest zbyt mała), choć Stenkę doceniono w roli „ortodoksyjnej kapłanki krwawego obrzędu” (Jerzy Jasiński).
O ile Warlikowski zapisał Warszawie zimną kąpiel z rytualną zbrodnią, o tyle Jarzyna zaaplikował stolicy gorące okłady, odnajdując w groteskowych tekstach Witkacego materiał do ukazania niepewności świata tego. Gorączkowo zmontowany Bzik tropikalny, złożony z dwóch odrębnych tekstów dramatycznych Witkiewicza, Mister Price, czyli bzik tropikalny i Nowe wyzwolenie, których związek podkreślało obsadzenie w obu dramatach głównych postaci tymi samymi aktorami (Maja Ostaszewska i Cezary Kosiński idealnie wywiązali się ze swoich zadań), wprowadzał gęstą, duszną atmosferę dwuznaczności i pytań, kto i co jest kim i czym, a przede wszystkim z poczuciem humoru co chwila ujawniał swoją teatralność. Mimo tak prowadzonej gry, a może właśnie dzięki temu, widzowie ulegali swoistemu zahipnotyzowaniu. „Bzik stał się najmodniejszym spektaklem w Warszawie – pisał Piotr Gruszczyński – jest bowiem, zdaniem młodej widowni, cool”.
Nie wszyscy jednak wychodzili z premiery zachwyceni. Krytycy byli podzieleni. Jerzy Adamski, znawca literatury francuskiej, tłumacz i krytyk wyraził niezadowolenie z powodu amputacji z tekstu Witkacego wymowy krytycznej, antykapitalistycznej. Wymyślne kombinacje kapitałowe, planowane oszustwa i wrogie przejęcia Witkiewicz bowiem najwyraźniej wykpiwał. Adamski chwali biegłość warsztatową młodego reżysera, ale gani, że stara się „ukryć aktualność Witkacowskiej, zrozpaczonej, a zjadliwej krytyki tego kapitalizmu, jako kulturowej, a nie tylko ekonomicznej formacji. To powinno by podobać się formacji pana Balcerowicza i podobnych”. Po ośmiu latach od premiery „Bzika” Roman Pawłowski, od początku wielki zwolennik tego przedstawienia, cytował w swoim felietonie niektóre z opinii krytyków po premierze (litościwie pomijając nazwiska ich autorów). Warto przytoczyć je tutaj, nie tyle ku przestrodze, ile gwoli odtworzenia szczególnej atmosfery popremierowej, dzięki połajankom mającej jednak coś ze skandalu.
Cytuję wypisy Pawłowskiego: „Oto co w styczniu 1997 r. mówił o „Bziku” krytyk starszego pokolenia, nazwijmy go A: „Reżyser postanowił zrobić kwadratowe jaja z Witkacego (…). Strasznie śmiesznie się zrobiło, póki nie napotkał na psychologię postaci. Zrobiły nam się czarne dziury, pustka, nuda, nic się nie dzieje…”. Według A Jarzyna poniósł „klęskę w konfrontacji z czasem”, mianowicie „nie umiał nim gospodarować”. Znana i ceniona recenzentka Y miała pretensje do adaptacji: „Uważam, że jest to porażka. [Jarzyna to] dobry reżyser, ale bardzo niedobry, pretensjonalny adaptator. Na tym polega przyczyna klęski”. Bardziej miłosierny był młody krytyk C. Uznał spektakl za interesujący, lecz i on znalazł jakąś dziurę: „Byłoby lepiej, gdyby [Jarzyna] skoncentrował się na „Bziku tropikalnym” i zrezygnował z „Nowego Wyzwolenia”. To błąd adaptacyjny” – dowodził. Głos zabrał także prowadzący audycję, D. Zwierzył się z problemów okulistycznych („siedziałem w III rzędzie i nie widziałem wszystkiego”), doprecyzował problem dziur w spektaklu („mają wielkość dziur szwajcarskich w serze”) i ocenił psychologię postaci („dziesiąta woda po Strindbergu”). Mówiąc krótko: „poetyka reżyserii nie wytrzymała tekstu”.
Ponad dwieście owacyjnie przyjmowanych spektakli „Bzika” to najlepsza odpowiedź na te zastrzeżenia. Cóż, jak widać, krytyka jest rajską krainą błędów.
Po premierze „Bzika” świeżo nominowany dyrektor Rozmaitości Piotr Cieplak – sprawował swoją funkcję zaledwie od siedemnastu dni – nazywał je Offmaitościami. To było akurat trafne proroctwo, bo Rozmaitości, potem zwane TR Warszawa, stały się centrum polskiego offu. I choć za dyrekcji Cieplaka (która trwała krótko, zaledwie do 30 września 1998) tylko spektakl Jarzyny wzbudził autentyczne zainteresowanie, to narodziny Offmaitości stały się faktem.
Wspomniany już film dokumentalny Joanny Makowskiej o narodzinach debiutanckiej premiery Grzegorza Jarzyny, o jej nowym odczytaniu po latach i kontynuacji idei w kolejnych spektaklach nosi (nie przypadkiem) tytuł „Bzik teatralny”. Spektakl Jarzyny zapoczątkował rewolucję, rozsadził wszystko, co obowiązywało wcześniej, był bezczelny i młodzieńczy. Dowiódł, że „teatr jest dla tych, którzy mają bzika”.