2 grudnia 2024

loader

Cena niewiedzy, czyli o potrzebie regulacji platform cyfrowych

fot. Unsplash

Nasze życie toczy się dziś w sieci. Tylko pozornie jest to wybór – faktycznie konieczność. Tymczasem kilka olbrzymich firm w pełni kontroluje nasz sposób korzystania z Internetu, traktując nas tylko jako zasoby, nie osoby. Dlatego nadszedł czas na regulację cyfrowych gigantów i objęcie demokratycznej kontroli nad naszymi danymi.

Wiem, że nic nie wiem. Wokół tej przekornej sentencji Sokratesa bez problemu można budować doświadczenia kolejnych pokoleń ludzkości. Wiedza jest kluczem do bardziej świadomego podejmowania decyzji, a jej brak powoduje często nieodwracalne, negatywne skutki – nawet dla całego społeczeństwa. 

W świecie przeobrażającym się znacznie szybciej niż kiedyś,  efekty braku wiedzy mogą wyrządzić naprawdę poważne szkody. Chociaż całe nasze życie za sprawą Internetu uległo uproszczeniu, to nikt nie wie do końca, za jaką cenę. Uzyskanie szybkich korzyści i natychmiastowych rezultatów czy zaoszczędzenie kilku minut w nieustannie pędzącej rzeczywistości w zamian za kliknięcie, choć wydaje się nic nie kosztować, w rzeczywistości jest po prostu bezcenne.

Za kliknięciem stoi wyrażenie zgody na przetwarzanie naszych danych osobowych, a więc informacji o osobie, której dane dotyczą. W praktyce jednak ta prosta czynność pociąga za sobą daleko idące skutki, znacznie wykraczające poza zakres zgody na samo przetwarzanie naszych danych. W efekcie nieświadomość zwykłego użytkownika internetu na temat tego, co dzieje się z jego danymi po drugiej stronie ekranu monitora, sprawiła, że wiedza na jego temat trafiła w ręce cyfrowych gigantów – platform cyfrowych. To w ich rękach znajduje się większość danych osobowych internautów, czyniąc cyfrowy świat Internetu skrupulatnie podzieloną przestrzenią wpływów. Kilku liczących się graczy de facto nie dopuszcza do udziału w wirtualnej rzeczywistości żadnej realnie działającej konkurencji.

Jednocześnie sposób, w jaki funkcjonuje dzisiejszy świat nie pozostawia nam w praktyce wyboru – uczestnictwo w tak ukształtowanej rzeczywistości Internetu jest niemal nieodzowne dla funkcjonowania w dzisiejszym świecie, a co więcej – w coraz większym stopniu staje się rzeczywistością 2.0. Wobec rosnącego znaczenia sieci internetowej, absurdalnym wydaje się pozostawienie kwestii ustalania warunków jej funkcjonowania w rękach kilku podmiotów. Tak jak funkcjonowanie świata rzeczywistego opiera się na równoczesnym istnieniu oddolnych, społecznych inicjatyw na rzecz dobra wspólnego i regulacji państwowych, tak też rzeczywistość wirtualna powinna zostać odmonopolizowana i przekazana przede wszystkim w ręce świadomych użytkowników i niezależnych organów publicznych. Najwyższy czas na uregulowanie platform cyfrowych.

Korzystanie z Internetu to konieczność, nie wybór

Sieć przenika dziś każdą sferę naszego życia. Dyskusję na temat regulacji platform należy więc rozpocząć od uznania, że prawo do Internetu nie jest już przywilejem, a nowym prawem człowieka. Coraz częściej mówi się o istnieniu społeczeństwa cyfrowego, a więc społeczeństwa, którego funkcjonowanie w coraz większym stopniu zależy od rozwoju i dostępności nowych technologii – dzięki którym powstają nowe stanowiska pracy i modele biznesowe, a zawody już istniejące oraz edukacja ulegają znacznym modyfikacjom. Z jednej więc strony rozwój technologiczny niesie ze sobą potencjał niezwykłych możliwości, może np. przyczynić się do walki z nierównościami i wykluczeniem społecznym. Działalność prowadzona przez internet pozwala zaoszczędzić koszty najmu, przyspieszyć rozmaite procesy gospodarcze. Z drugiej strony natomiast, do wzrostu tych nierówności i wykluczeń się przyczynić.

W ostatnim czasie, jak nigdy do tej pory, epidemia koronawirusa unaoczniła, jak bardzo nasze życie stało się zależne od powszechnej dostępności do internetu. W raportach dotyczących wpływu pandemii na podstawowe prawa człowieka wielokrotnie podkreślano problem dostępności do odpowiedniego sprzętu dydaktycznego, którym na czas pandemii stały się laptopy, tablety i inne urządzenia, służące łączności internetowej. Brak odpowiedniego sprzętu czy dostatecznie szybkiego łącza wiązał się zatem ze stworzeniem sytuacji, w której uczeń lub student nie mógł uczestniczyć w zajęciach dydaktycznych w taki sam sposób, jak jego rówieśnicy posiadający dostęp do odpowiednich urządzeń.

W dzisiejszych czasach prawo do Internetu jako powszechne prawo człowieka może więc niejako warunkować dostęp i możliwość korzystania z innych uprawnień i możliwości. Co ciekawe jednak, do tej pory tylko jedno państwo europejskie umieściło je w swojej konstytucji – Grecja. Reszta krajów ograniczyła się co najwyżej do uwzględnienia pewnych aspektów prawa do Internetu w konkretnych ustawach. W Polsce prawo do Internetu wynika z tego, że jako obywatele mamy prawo do czynnego uczestnictwa w społeczeństwie informacyjnym – mamy prawo do wglądu w internetowe rejestry przedsiębiorców, informacji na temat działalności konkretnych instytucji itd. Życie publiczne w znacznym stopniu przeniosło się już do sieci: obywatele mają prawo do przeglądania treści oraz ich modyfikowania, dodawania nowych, czy usuwania niektórych informacji.

Manipulacja na masową skalę

Coraz więcej kampanii wyborczych i informacji o wydarzeniach społecznych ma miejsce na Facebooku. Widniejący się na stronie startowej Facebooka slogan: “To jest (i zawsze będzie) darmowe” zyskał dodatkowe znaczenie po aferze Cambridge Analytica. Kilkuletnie śledztwo wykazało, że z powodu braku odpowiednich zabezpieczeń osoby trzecie, a więc również firmy takie jak Cambridge Analytica, mogły dane użytkowników zgromadzone przez platformę wykorzystać do własnych celów. Okazało się m.in. że dzięki nim firma prowadziła propagandę w ramach kampanii prezydenckiej Donalda Trumpa oraz zwolenników Brexitu, manipulując użytkownikami sieci bez ich wiedzy. A wszystko to za sprawą jednej aplikacji, którą pobrało 270 tys. osób. Przetwarzała poufne informacje o osobach z niej korzystających i ich facebookowych znajomych.

Afera z Facebookiem zwróciła uwagę sieciowej społeczności na nierówną walkę, w której bierzemy udział każdego dnia logując się do portali internetowych. Brak wpływu na warunki użytkowania, a jednocześnie praktyczna konieczność korzystania z platform stawia nas w sytuacji niemal bez wyjścia – albo akceptujesz ich warunki, albo nie. Jeżeli nie, to narażasz się na tzw. wykluczenie cyfrowe. Wobec tego niemal automatycznie klikamy pojawiające się komunikaty wymagające zgody na przetwarzanie naszych danych osobowych i wykorzystywanie tzw. ciasteczek (ang. cookies). W tych małych plikach zamieszcza się dane, które następnie są wymieniane pomiędzy przeglądarką użytkownika a konkretnym portalem internetowym. Są to spersonalizowane informacje, które po przepuszczeniu przez odpowiednie algorytmy pozwalają poruszać się po sieci szybko i płynnie.

Z uwagi na wymogi RODO, wyrażenie zgody na przetwarzanie danych jest konieczne w przypadku wejścia na stronę internetową każdego portalu internetowego, niezależnie od oferowanych przez administratora usług. Korzystając z serwisów, robiąc zakupy, zamawiając usługi, nie ma opcji, żebyśmy pozostali anonimowi. Jednak użytkownicy nieświadomie przekazują czasem bardzo poufne informacje o sobie. O bezcennej wartości danych osobowych wiedzą natomiast doskonale cyfrowi giganci, czyli m.in. Facebook, Google i Amazon. To w ich rękach znajduje się tzw. big data, czyli nieustrukturyzowane zbiory danych, które najczęściej wykorzystywane są w celu analizy zachowań konsumenckich i opracowania strategii marketingowych, ale nie tylko. Określone cele ukryte są też w specyficznie skonstruowanych warunkach korzystania z serwisu. Regulaminy swoją formą i długością celowo odstraszają użytkowników przed dokładnym przeczytaniem, na co tak naprawdę wyrażają zgodę. Dla zobrazowania skali problemu Finn Myrstad wraz z zespołem z Norweskiej Rady Konsumentów postanowili wydrukować regulaminy kilku najbardziej znanych aplikacji. Przeczytanie ponad 900 stron trudno zrozumiałego żargonu zajęło im półtora dnia. W ten sposób mają miejsce faktycznie nadużycia RODO, ponieważ serwisy i platformy nie tyle uzyskują od użytkowników zgodę, co raczej ją na nich wymuszają, pozostawiając ich w nieświadomości co do swoich rzeczywistych zamiarów.

„Konkurencja” dla naiwnych

W Internecie prawdziwa konkurencja de facto nie istnieje. Aktualnie konto na Facebooku ma prawie jedna trzecia ludzkości. Jego popularność jest tak wielka, że w niektórych krajach jest on utożsamiany z Internetem jako takim. Nietrudno jest więc sobie wyobrazić, jak ogromny wpływ Facebook wywiera na kształt współczesnej sieci internetowej. Za każdym razem, kiedy na rynku pojawiał się nowy portal społecznościowy zyskujący na popularności, koncepcyjnie nawiązujący do Facebooka, w niedługim czasie był przez niego wykupywany – tak było między innymi z Instagramem i WhatsAppem. W praktyce oznacza to brak możliwości realnego wyboru, z którego komunikatora będziemy korzystać – wszystkie nasze dane są tak naprawdę wykorzystywane i przechowywane u jednego podmiotu.

Pomiędzy potężnymi rywalami brak jest też interoperacyjności, czyli niemożliwym jest wysłanie wiadomości czy zdjęcia ze Snapchata do znajomego mającego konto na Instagramie i na odwrót, tak jak jest to możliwe pomiędzy klientami różnych operatorów telekomunikacyjnych. Co więcej, wydaje się, że naprawa tego stanu rzeczy na drodze autoregulacji nie jest możliwa – w wyniku działania tzw. prawa Metcalfe’a, wzrost liczby urządzeń powoduje wzrost liczby połączeń między użytkownikami danej sieci, a co za tym idzie – zwiększa możliwość wzajemnego komunikowania się. Dotyczy to rozwoju każdej sieci, zarówno internetowej, jak i telefonicznej czy teleinformatycznej.

Poza wykorzystaniem schematów psychologicznych i powszechnych postaw społecznych w celu zdobycia danych osobowych, platformy cyfrowe wykorzystują również luki prawne, by w jak największym stopniu zmaksymalizować swoje zyski. Przykładem jest Uber, który udziela subsydiów bardziej wrażliwej na zmiany ceny stronie rynku, wprowadzając brak opłat rejestracyjnych dla kierowców czy ułatwiając im dostęp do leasingu lub kredytu. Straty w tym zakresie nadrabia natomiast w zysku na pasażerach, poprzez podwyższanie opłaty za przejazd wraz ze wzmożonym popytem w danym okresie czasu.

Niektóre platformy minimalizują swoje koszty poprzez zastosowanie modelu tzw. sharing economy – ekonomii współdzielenia. Polega ona na wspólnym korzystaniu z pewnego zasobu przez różne osoby, ale bez tytułu własności. W ostatnich latach zdecydowanie na prowadzenie wysuwa się na tym polu AirBnB. Głównym celem tej platformy jest połączenie konsumenta z usługodawcą na podstawie określonych przez nich kryteriów przy jednoczesnym zabezpieczeniu transakcji między nimi. Obecnie za pośrednictwem AirBnB dostępna jest większa ilość pokoi, niż oferuje istniejąca od przeszło stu lat sieć hoteli Hilton. Zyski platformy i ogromne możliwości, które idą za jej rosnącą popularnością, przyciągnęły inwestorów, a ich cel mija się z idealistyczną wizją współdzielenia własności. Jak podaje DELab UW, w Warszawie 5 proc. gospodarzy odpowiada za około 60 proc. przychodów, 56 proc. rezerwacji i 30 proc. oferowanych miejsc. Rynek, który miał służyć rozwojowi konkurencji i dawać konsumentom realny wybór, został zdominowany przez kilka najsilniejszych podmiotów, co znacznie odbiło się na cenach mieszkań i lokalnym biznesie hotelarskim.

Z platformą AirBnB ściśle związana jest również kwestia unikania podatków przez cyfrowych gigantów. Fundacja Fair Tax opublikowała w grudniu 2019 r. raport o oszustwach podatkowych platform, w ramach którego oszacowano, że w ciągu 10 lat kilka najpopularniejszych platform, m.in. Facebook, Google, Microsoft, Apple, Amazon i Netflix, uniknęło należności podatkowych na łączną kwotę wynoszącą ok. 100 mld USD. W ramach “optymalizacji” kosztów cyfrowe molochy lokują pieniądze w rajach podatkowych, np. w Luksemburgu czy Irlandii. Największym oszustem na tym obszarze okazał się Amazon, który przez dwa lata nie zapłacił ani dolara podatku dochodowego pomimo osiągnięcia ogromnego zysku. W związku z tym stanem rzeczy rządy niektórych państw europejskich optują za wprowadzeniem tzw. podatku cyfrowego, czyli sposobu na odpaństwową regulację platform cyfrowych. W Polsce projekt ten nosi nazwę Polskiej Karty Suwerenności Cyfrowej, której głównymi postulatami są między innymi uszczelnienie VAT w zakresie luki, która powstała w wyniku braku regulacji cyfrowych czy opodatkowaniu tych firm i korporacji w miejscu osiągania przez nie zysku.

Odzyskać kontrolę

Unia Europejska podejmuje dziś działania, aby zniwelować nierówności wynikające z tych działań platform cyfrowych, które wykraczają poza zakres świadomej zgody użytkowników. Mimo to nadal pozostaje wiele kwestii okrytych zasłoną milczenia. Wprowadzenie europejskiego podatku cyfrowego wywołuje kontrowersje, a wspólna polityka w dziedzinie zwalczania fake newsów czy jakiegokolwiek innego przejawu cyberprzemocy jest niezwykle trudna do odgórnego poprowadzenia. Jest tak przede wszystkim ze względu na wysoki brak świadomości społecznej, jeśli chodzi o rzeczywisty koszt udzielania zgody na przetwarzanie danych osobowych. Przyzwyczailiśmy się do tego, że to co materialne jest nośnikiem kapitału. Wydaje nam się, że wiedza lub informacje o nas nie posiadają takiej wartości. W rzeczywistości jednak są one bezcenne. Zrozumienie tego i umiejętność właściwego określenia wartości rynkowej naszych danych osobowych powinno stać się kolejnym etapem w rozwoju ery rzeczywistości 2.0, w której przyszło nam funkcjonować.

Marta Musidłowska

Poprzedni

Nienawiść zniszczy nie tylko ciebie!

Następny

Próby przyćmienia procesu wiodącego od zwycięstwa do pokoju